Na ostatnie miejsce pobytu w roku 1992 wybrałem Laos, gdyż wiedziałem, że jeśli ostatecznie wyrzeknę się na dwanaście miesięcy samolotów, bez trudu będę mógł drogą lądową dostać się do Bangkoku. Od pierwszej chwili towarzyszyły mi dziwne myśli. Sam fakt, że zacząłem zważać na mniej wyeksponowaną stronę doświadczenia, sprawił, iż zacząłem też dostrzegać rzeczy, które w innym wypadku umknęłyby mej uwadze. Znienacka wszystko zaczynało się łączyć ze światem nadzmysłowym; ludzie, w których normalnie dostrzegłbym ich społeczne role, teraz zaczynali odsłaniać oblicza nie tylko inne, lecz także mocno łączące się z tym, co mnie obecnie pasjonowało.
Ostatniego dnia pobytu w Luang Prabang popłynąłem łodzią w górę Mekongu do jaskiń Tham Ting, w których znajdowało się siedem tysięcy posągów Buddy. Podczas wojny one i cały stromy stok wznoszący się nad rzeką znalazły się pod ostrzałem komunistycznych partyzantów z Pathet Lao i dlatego wcześniej nie udało mi się tam dotrzeć. Wiele posągów zostało wykradzionych, po czym wylądowały w sklepach z antykami w Bangkoku, niemniej jednak bardzo chciałem zobaczyć to miejsce. Czyż przyszłość nie nadpływała ku mnie symbolicznie nurtem Mekongu? Wyjdę jej na spotkanie.
W jednej z jaskiń grupa Laotańczyków klęczała przed kamiennym Buddą, wypytując o swą przyszłość. Postąpiłem tak samo. Sprawa jest prosta. Złączywszy dłonie, tak długo potrząsasz pudełkiem pełnym małych bambusów, aż któryś wypadnie na ziemię. Jest na nim numer odsyłający do papierowego paska z wypisaną wiadomością. Oto jak brzmiała moja:
Strzel z łuku do wielkiego Ku Pan. Z pewnością go zabijesz. Wkrótce nie będziesz już miał wrogów, a twoje imię stanie się znane we wszystkich zakątkach świata. Twoi ludzie potrzebują cię i musisz nadal im pomagać. Jeśli wdasz się w interesy, utracisz wszystko, po najmniejszą monetę. Ominą cię choroby, a podróż jest dla ciebie dobrym rozwiązaniem.
Zrazu niewiele się zastanawiałem nad tymi słowami, kiedy jednak wyciągnąłem skrawek papieru podczas przyjęcia bożonarodzeniowego w ambasadzie francuskiej w Wientianie, było to niczym iskra, z której bucha wielki płomień. Znienacka przy eleganckim stole, do którego podawali milczący kelnerzy w liberiach, wszyscy zaczęli rozmawiać jedynie o wróżbitach, przepowiedniach i magii. Każdy miał w tych kwestiach coś do opowiedzenia. Czy to z tego powodu, że przyjęcie odbywało się przy świecach, w wielkim białym domu stojącym pośrodku tajemniczego ogrodu, gdzie między bugenwillami i orchideami pełno było popiersi odkrywców i podróżników, czy też dlatego, że Europa i jej logika wydawały się dalej niż kiedykolwiek – tak czy inaczej zdawało się, że moja karteczka otworzyła puszkę Pandory i nadszedł czas nieoczekiwanych zwierzeń.
– Wróżbita odmienił całe moje życie – oznajmiła siedząca naprzeciw mnie elegancka, mniej więcej czterdziestoletnia kobieta, która właśnie przyjechała z Paryża. Gdy była na uniwersytecie, zaszła w ciążę z kolegą, ten jednak wkrótce zginął w wypadku narciarskim. Zaopiekował się nią ich wspólny przyjaciel; wkrótce narodziła się między nimi głęboka miłość. Pewnego dnia jego matka udała się do wróżbity, który oznajmił jej: "Twój syn ma rychło zostać ojcem nie swojego dziecka. Niech tego nie robi, gdyż inaczej zrujnuje sobie życie". Syn był tak zaszokowany tą wiadomością, że odwołał ślub.
– I w ten sposób – dokończył mężczyzna siedzący po prawej ręce żony ambasadora – to ja zostałem ojcem tego dziecka.
Wydawało się, że w całej sprawie nie ma niczego nadzwyczajnego: matce w jakiś sposób udało się doprowadzić do tego, że wróżbita powiedział to, czego ona sama nie mogła powiedzieć synowi, i tak za jego pośrednictwem uzyskała to, co chciała. Wszelako inni biesiadnicy byli pod wielkim wrażeniem tej historii, a sama kobieta nie miała wątpliwości co do potęgi wróżb. Co do mojej przepowiedni wszyscy byli zgodni, że muszę posłuchać przestrogi i trzymać się z dala od wszelkich pojazdów latających.
Z rana poleciałem na Równinę Dzbanów, leżącą w dolinie między górami na północy Laosu, a pełną wielkich, tajemniczych, czasami wysokich na siedem stóp, kamiennych naczyń, pięknie rzeźbionych – ale przez kogo? I do czego przeznaczonych? Antropologowie twierdzą, że to urny pogrzebowe dawnej, obecnie wymarłej ludności pochodzenia chińskiego, ale Laotańczycy wolą wierzyć swoim legendom. "To amfory na wino – powiadają. – Zrobili je olbrzymi, którzy od czasu do czasu urządzają sobie biesiadę przy stole na szczycie góry, na który nigdy nikomu nie udało się wspiąć".
Spędziłem w tej okolicy trzy dni. Dojrzałe opiumowe maki zaczęły zrzucać czerwone, purpurowe i białe płatki, kobiety zaś nacinały makówki i do starych czar zbierały drogocenny, lepki, czarny sok. Górale z plemienia Muong świętowali swój Nowy Rok. Młodzi oddawali się ulubionemu sportowi: grali w piłkę, aby znaleźć osobę właściwą do małżeństwa. W każdej wiosce rząd dziewcząt stawał naprzeciwko rzędu chłopców, wszyscy w tradycyjnych strojach, i następnie oba rzędy godzinami przerzucały się szmacianą piłką, przyśpiewując: "Jeśli mnie kochasz, rzucaj lepiej. Jeśli mnie chcesz, celuj lepiej".
Moim przewodnikiem był Claude Vincent, wykształcony Francuz dobiegający pięćdziesiątki, który mieszkał w Laosie od czasów dziecięcych. Poślubił miejscową dziewczynę i pozostał tu nawet po objęciu władzy przez Pathet Lao w 1975 roku. Widywaliśmy się w czasie wojny, ale nie poznaliśmy się bliżej. Dla niego byłem jednym z dziennikarskich sępów, którzy ciągną tam, gdzie śmierć. Teraz jednak było inaczej i Claude chciał mi pokazać, dlaczego pokochał ten kraj, dlaczego tak bardzo go pociągał jego starodawny, piękny duch.
Uświadomiłem to sobie, gdy zmęczeni długim popołudniem na Równinie Dzbanów na noc zatrzymaliśmy się w zajeździe bez elektryczności i wody. Zaczęliśmy rozmawiać o komunistach: gdziekolwiek się zjawili, czy to w Chinach, czy w Kambodży, zaczynali od niszczenia lokalnych tradycji. Pod hasłem walki z zabobonami eliminowali wróżbitów i zakazywali starych obyczajów i ceremonii. Spytałem Claude'a, jak było z Pathet Lao. Opowiedział mi, co mu się przydarzyło przed kilkoma laty.
Wientian, niedziela 1985 roku. Claude wraz z rodziną postanowił zrobić piknik na brzegu Mekongu. Jedna z jego małych kuzynek rozchorowała się i zostawiono ją w domu, ale tak zaczęła rozpaczać, że nie mieli żadnego wyjścia: musieli wziąć ją ze sobą.
Znaleźli odpowiednie miejsce, dorośli wzięli się do jedzenia, a dzieci zaczęły się pluskać w wodzie. I dopiero kiedy wszyscy zaczęli się zbierać do powrotu, zorientowali się, że dziewczynka gdzieś zginęła. Szukali jej wszędzie, ale bez skutku. Zdesperowani skontaktowali się ze słynnym jasnowidzem; wprowadził się on w trans, a potem oznajmił: "W następny piątek za piętnaście czwarta po południu idźcie na zakręt rzeki i tam ją znajdziecie przed pagodą. Będzie miała dwa siniaki, jeden pod pachą, drugi na piersi". Rodzina postąpiła zgodnie z jego wskazaniem i o oznaczonej godzinie zobaczyli płynące rzeką ciało dziewczynki.
Claude wyjaśnił mi, że jasnowidz nawiązał kontakt z Duchem Rzeki i poprosił go, aby oddał ciało dziecka w zamian za ofiarę z siedmiu kurczaków i prosięcia. Problem rodziny polegał na tym, jak teraz przekazać Duchowi obiecaną ofiarę. Był to czas największej brutalności komunistów. Wszędzie pełno było szpicli i Claude bał się zorganizować ceremonię. Poszedł po radę do bardzo wysoko postawionego funkcjonariusza partyjnego. Ten, wysłuchawszy go, odpowiedział: "Koniecznie musi pan złożyć przyrzeczoną ofiarę. Obietnicy złożonej Duchowi Rzeki nie wolno złamać". I poinformował Claude'a, że ilekroć podczas wojny oddział Pathet Lao przekraczał Mekong, ostatni żołnierz odwracał się i wołał coś do nieistniejącego następcy. Duch Rzeki zazwyczaj zabiera ostatniego z szeregu, więc partyzanci chcieli go w ten sposób oszukać.