Nie namyślaliśmy się wiele. O poranku udaliśmy się do Wat Prakeo, wielkiej świątyni nad rzeką naprzeciw Pałacu Królewskiego, a 9 kwietnia, w dzień urodzin Angeli, zaprosiliśmy do domu dziewięciu mnichów. W rękach trzymali długą białą linę, którą jeden z nich otoczył dom i staw, śpiewali piękny hymn, wszystko i wszystkich spryskali święconą wodą, a przed północą, zgodnie ze swą regułą, zjedli przygotowane przez nas wegetariańskie jadło.
W ślad za tym stado dzikich pszczół założyło wielki ul w ogrodzie – oznaka wielkiej pomyślności domu – a wszystkie kłopoty ustały.
Teraz jednak miałem przed sobą trudny rok. Uznałem, że chociaż mam się poruszać bardzo wolno, to jednak skorzystanie ze statku nie powinno na mnie ściągnąć żadnego zła.
Bangkok to port: każdego dnia cumują tu setki statków i kilka razy tygodniowo lokalne gazety publikują grube wykazy jednostek z portami przeznaczenia, a także porą załadunku towarów. Zaczęliśmy wydzwaniać, aby dowiedzieć się o rejsy na Filipiny, do Wietnamu, Hongkongu i Singapuru. Równie dobrze mogliśmy się wywiadywać o podróż na Księżyc. Rozmawiałem z dyrektorami, kierownikami i głównymi księgowymi. Bez skutku. Najgrzeczniejsi odpowiadali: "Nie, my niestety nie. Niech pan spróbuje w jakichś innych liniach" albo "Tak, tak, przewoziliśmy kiedyś pasażerów, ale teraz…". Obecnie statki przewożą tylko towary schludnie upakowane w kontenerach, które automatycznie przenoszą do ładowni i z ładowni komputerowo sterowane dźwigi.
Musiałem odepchnąć pokusę, aby zrezygnować z postanowienia, zacząłem więc wszystkim wokół opowiadać o jasnowidzu z Hongkongu i mojej rezygnacji na cały rok z latania. Z jednej strony w ten sposób sam umacniałem się w swej decyzji, z drugiej – zaskarbiłem sobie sympatię zaprzyjaźnionych Tajlandczyków, którzy natychmiast mnie "rozumieli". Fakt, że poważnie potraktowałem przepowiednię chińskiego wróżbity, oznaczał, iż przyjąłem ich logikę, zaakceptowałem kulturę Azji. Pochlebiało im to, bardzo też chcieli mi pomóc, chociażby w postaci sugestii i porad. Najczęściej spotykana rada brzmiała: "Nie przejmuj się. Gromadź zasługi".
Zasadniczą kwestią, jeśli chodzi o zdobywanie zasług, jest to, że los nie jest nieodwracalnie przesądzony. Przepowiednię jasnowidza należy potraktować jak przestrogę, jako swego rodzaju wskazanie pewnej tendencji, ale nie jako nieunikniony wyrok. Powiedzmy, że wróżbita oznajmia, że czeka cię poważna choroba albo że umrze ktoś z twoich bliskich. Nie należy popadać w rozpacz. Trzeba złożyć ofiarę w świątyni, pomóc upośledzonemu, uwolnić jakieś uwięzione w klatce zwierzę, zaadoptować sierotę, opłacić budowę stupa czy ofiarować biedakowi trumnę, a zejdzie się z drogi temu, co skądinąd nadciągało. Oczywiście, tylko profesjonalista może adekwatnie doradzić, jakie zasługi, jakiej jakości i w jakiej ilości trzeba zyskiwać, kiedy jednak to już nastąpi, trzeba na nowo przeanalizować los danej osoby, czy ponownie znalazł się on w jej rękach. Jest on w istocie obiektem negocjacji; zawsze można dokonać jakiejś ugody z niebiosami.
Niezależnie od wszystkich porad, jakie otrzymałem, nadal trudno było znaleźć odpowiedź na proste pytanie: "Kto jest najlepszym wróżbitą w Bangkoku?". Odniosłem wrażenie, że każdy zazdrośnie kryje swego faworyta, a w ogóle, że najlepszego wróżbity trzeba poszukać gdzieś indziej, nie pośród nich i ich znajomych. Tajlandczycy mówili, że najlepsi są w Kambodży, Kambodżanie – że w Indiach, Chińczycy uważali, że nikt nie może się równać z Mongołami, ci jednak dowierzali jedynie Tybetańczykom i tak dalej. Było zupełnie tak, jak gdyby wszyscy, świadomi szalejącego wokół relatywizmu, chcieli zachować nadzieję, że absolut jednak istnieje, chociaż gdzieś indziej. "Ach, gdybym tylko mógł się udać do wróżbity w Ułan Bator", powiadał Jawajczyk, dając w ten sposób wyraz przekonaniu, że gdzieś niewątpliwie znajduje się klucz do jego szczęścia.
Mój przypadek był jednak prostszy. Byłem w Bangkoku i tutaj chciałem iść do jasnowidza. Swój przyziemny rok chciałem rozpocząć od potwierdzenia mego losu, ponownego jego odczytania, bo ostatecznie od czasów Hongkongu nie zasięgałem żadnej innej takiej informacji.
W sytuacji, gdy żaden ze znajomych Tajlandczyków nie chciał mi zarekomendować żadnego wróżbity, przypomniał mi się przyjaciel, Sulak Sivaraksa, czołowy tajlandzki filozof, dwukrotnie nominowany do Nagrody Nobla. Zagorzały buddysta, z pasją krytykował to, że jego kraj porzuca swe tradycje, i nigdy nie przegapiał okazji, by piętnować tych, którzy jego zdaniem schodzili z tradycyjnej buddyjskiej drogi. Władze Tajlandii wcale go nie ceniły, a z racji szczerości, z jaką głosił swe poglądy, został oskarżony o lèse-majesté – przestępstwo nigdzie indziej już nieistniejące – i na kilka lat wtrącony do więzienia. Kiedy aresztowano go ostatnim razem, odwiedziłem jego żonę, przekonany, że zastanę ją zrozpaczoną. Nic podobnego! Poradziła się wróżbity, który ją zapewnił, że Sulak za kilka dni zostanie zwolniony. I tak się stało: wyszedł na wolność oznaczonego dnia i o oznaczonej godzinie. Postanowiłem się skontaktować z tym wróżbitą.
Dowiedziałem się, gdzie mieszka, a także, że jest niewidomy. Potrzebny mi był jakiś tłumacz, ale nie chciałem do tego wykorzystać ani sekretarki, ani żadnego znajomego, gdyż ci, zupełnie nieświadomie, mogliby podsunąć wróżbicie jakieś poszlaki, które pozwoliłyby mu mnie zidentyfikować. Za dzwoniłem przeto do agencji wynajmującej sekretarki przyjezdnym biznesmenom. Udając, że mieszkam w hotelu Oriental, na miejsce spotkania wyznaczyłem hotelowy hol. Zjawiła się kobieta pod pięćdziesiątkę, pulchna, w wielkich okularach. Była zachwycona, że nie będzie musiała tłumaczyć szczegółów kontraktu ani konwersacji dotyczącej kupna i sprzedaży.
Wróżbita mieszkał w samym sercu Chinatown, a kremowa limuzyna hotelu Oriental z kierowcą w liberii z biało-złotymi obszyciami w ślimaczym tempie wlokła się przez cudowną, chaotyczną dzielnicę Vorachak, ciągle jeszcze najhałaśliwszą, najbardziej ożywioną część Bangkoku, ciągle, chwalić Boga, niezmienioną – z jej tysięcznymi sklepikami sprzedającymi artykuły metalowe, pompy, zasłony, gwoździe, trumny, słodycze; z nieprzeliczonymi zapachami z kadzideł umieszczonych w każdej niszy ściennej lub dochodzących z licznych aptek; a także z normalnie kłębiącymi się tłumami przyjezdnych Chińczyków w czarnych spodniach i podkoszulkach niezmiennie podciągniętych ponad brzuch, aby powietrze mogło owiewać pępki i w ten sposób stymulować qi — siłę życiową – która ich zdaniem tutaj ma swój prawdziwy ośrodek.
Dom wróżbity znajdował się na skraju plątaniny wąskich uliczek, dokąd można było dotrzeć tylko na piechotę. W końcu znaleźliśmy dom, który nie był w sensie dosłownym domem. Duża żelazna krata odgradzała od ulicy spore pomieszczenie, które zarazem było sklepem i domem, współżyli tu ze sobą bogowie handlu i bogowie miejsca. Po jednej stronie między workami ryżu stało metalowe biurko. Za nim w trzcinowym fotelu siedział ślepiec. A właściwie nie tyle siedział, ile kulił się, masując stopy, jak często robią Chińczycy, przekonani, że wszystkie organy ciała – serce, płuca, trzewia, wątroba – są właśnie stąd sterowane i trzeba tylko wiedzieć, które miejsca uciskać. Jego oczy były bez wyrazu. W miejscach, gdzie powinny być źrenice, znajdowały się białe kropki jakby stale skierowane w niebo. Na blacie stał mały dzbanuszek od herbaty, miska z nektarynkami – symbol powodzenia – oraz pusta skorupa żółwia. Pokój był przepełniony silnym zapachem kadzidła z ustawionego w rogu dużego ołtarza, gdzie stało mnóstwo pozłacanych drewnianych figurek bogów i przodków, nie takich, jacy byli za życia, lecz jacy chcieliby być. To osobliwa tradycja południowych Chińczyków. Stryj nie zdał cesarskiego egzaminu? Mniejsza z tym, należy go przedstawić jako mandaryna. Inny krewny marzył o karierze policjanta? Po śmierci jego podobizna zjawi się na ołtarzu w uniformie i z karabinem na ramieniu. Wiele postaci unosiło miecze, jakby chcieli chronić ślepca. Stara kobieta w zielonej jedwabnej piżamie