Rankiem 1 stycznia 1993 roku, aby symbolicznie podkreślić zmianę, wjechałem w Nowy Rok na grzbiecie słonia. Droga do Pakse szła doliną, która kiedyś była kraterem wulkanu. Trawa była wysoka i bardzo zielona, to tu, to tam upstrzona ledwie poruszającymi się na wietrze pióropuszami lulan.
Kosz na grzbiecie słonia był niewygodny i bardzo się trząsł, ale z jego wysokości mogłem świat oglądać w nowej perspektywie.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Wykradacze zwłok z Bangkoku
Samochód czekający na mnie w Takeck, jednym z tajlandzkich przejść granicznych naprzeciw Pakse, mógł się wydać machiną czasu. Zabrał mnie ze skraju antycznego Laosu, odległego i ciągle jeszcze dziewiczego, i w kilka godzin przemieścił w wulgarną nowoczesność Bangkoku: brudnego, chaotycznego, śmierdzącego, gdzie woda jest zatruta, a powietrze skażone ołowiem, gdzie jedna osoba na pięć jest bezdomna, jedna na sześćdziesiąt – łącznie z noworodkami – jest nosicielem wirusa HIV, jedna kobieta na trzydzieści zarabia jako prostytutka i co godzina ktoś popełnia samobójstwo.
Nazywają je Miastem Aniołów i być może niegdyś nim było. Domy były budowane na palach, ulice stanowiły kanały, a ludzie przemieszczali się w łódkach. Wzdłuż kilku ulic biegnących po terra firma rosły wysokie drzewa, których gałęzie zaplatały się w pełen chłodu tunel dla skąpego wówczas ruchu. Złocone wieżyczki pagód górowały nad domami i pałacami, łącznie z tym, w którym mieszkał król, który na początku stulecia kazał włoskiemu architektowi zbudować salę tronową.
Bangkok nigdy nie był pięknym miastem, ale kiedyś wiązał się z nim czar egzotyki. Upał bywał niekiedy duszący, ale często bryza od morza ciągnęła w górę rzeki Chao Paya i wiała nad domami.
Między istotami z krwi i kości trudniącymi się niezliczonymi przekrętami w mieście od dawna znanym z bujnej obfitości przestępstw oraz nierozwiązanych zagadek żyje także mnóstwo innych, niewidocznych, zrodzonych z wyobraźni, z ludzkiej miłości i trwogi. Jak inne ludy z tego regionu, Tajowie nazywają je phii, duchami.
Dla uspokojenia phii, dla uładzenia ich tak, aby nie kłopotały zwykłych śmiertelników, w każdym zakątku miasta, na każdej ulicy, przed każdym domem wzniesiono na ich cześć świątynie i kapliczki, w których ludzie z zapałem składali im jedzenie, niewielkie drewniane słonie, plastikowe figurki tancerek, naczyńka z alkoholem, smakołyki, słodko pachnące wieńce jaśminu.
Zanim Tajlandczycy przystąpią do kładzenia fundamentów pod budynek albo wykopania studni, najpierw wznoszą mały ołtarz Duchowi Ziemi, aby przeprosić go za zakłócanie spokoju i prosić o przyszłą opiekę, a przeprosiny i modły są regularnie powtarzane, czemu towarzyszą nowe ofiary. Jeśli nieuchronne okazywało się zrąbanie drzewa, ceremonialnie proszono o zezwolenie na potraktowanie go piłą.
Phii działki, na której wzniesiono hotel Erawan, tak był rad wykorzystaniu tego miejsca, że ochoczo dokonywał tu cudów, a wzniesiona mu świątynia po dziś dzień pozostaje jednym z najbardziej popularnych i najczęściej odwiedzanych budynków Bangkoku. Jedna z jego specjalności to pomoc w poczęciu męskiego potomka, tysiące bezdzietnych kobiet odwiedzają go więc z najróżniejszymi podarunkami, a po nocy niektóre półnago tańczą wokół ołtarza.
Podczas ostatniej dekady Bangkok ogarnęła przemożna pasja nowoczesności i wielkie budowle całkowicie odmieniły wygląd miasta: miejsce zasypanych kanałów zajęły asfaltowe szosy, ścięto wspaniałe stuletnie drzewa, całe ulice starych domków zostały zrównane przez buldożery, a w ich miejsce wyrosły wieżowce z głębokimi stalowo-betonowymi fundamentami. Rozwarto ziemię, przewrócono ją, rozkruszono, zmielono, a chociaż podejmowano niekiedy próby udobruchania phii, zakłócenia były tak wielkie, że liczne z duchów wpadły w wielki gniew. W mieście zaroiło się od tych niewidzialnych istot, które mszczą się, wpędzając ludzi w szaleństwo i powodując straszliwe wypadki. Tak przynajmniej sądzą najstarsi mieszkańcy Bangkoku.
We wrześniu 1990 roku, ledwie tydzień po naszym przyjeździe do Bangkoku, nieopodal naszego hotelu, w samym środku miasta przewróciła się cysterna pełna gazu. Śmiertelna chmura spowiła samochody i domy; od jednej iskry nastąpiła eksplozja, ponad sto osób zostało spopielonych.
Kilka miesięcy później wczesnym popołudniem usłyszeliśmy ogłuszający huk i zobaczyliśmy, jak gęsty, ciemny kłąb dymu wznosi się ku niebu po stronie portu. Eksplodował magazyn chemiczny; zginęło kilkadziesiąt osób. Nie wiadomo dokładnie, jakie w tym uczestniczyły substancje, niemniej jednak od tego czasu u ponad dwóch tysięcy osób wystąpiły tajemnicze choroby skóry i trudności z oddychaniem; narodziło się wiele zdeformowanych dzieci.
Nieszczęścia następowały tuż po sobie. Jednym z najbardziej dramatycznych był pożar w fabryce lalek, w którym żywcem spłonęło sto dziewięćdziesiąt młodych, w większości, pracownic. Aby uniemożliwić kradzieże, kierownictwo kazało zamknąć wszystkie zapasowe wyjścia i kobiety znalazły się w śmiertelnej pułapce.
Bangkok jest teraz obłożony złym zaklęciem, żyje pod czujnym spojrzeniem złego oka. Ludzie powiadają, że miasto jest przeładowane, pod ciężarem wysokościowców zapada się każdego roku o kilka cali i niedługo zostanie pochłonięte przez morze. Już teraz stało się gorętsze, gdyż pnące się w niebo budynki nie dopuszczają morskiej bryzy. No i brakuje wody. Czym jednak zamartwiają się politycy i najważniejsi dziennikarze? Tym może, że biedacy cierpią z pragnienia? Bynajmniej. Tym, że w "salonach masażu", jak eufemistycznie nazywa się w Tajlandii burdele, nie można nastarczyć wody, aby obmywać intymne części ciała licznych klientów.
Każdy wypadek natychmiast znajduje oczywiste, racjonalne wyjaśnienie: gaz eksploduje, gdyż nie przestrzega się przepisów bezpieczeństwa, fabryki stają się ognistymi pułapkami, gdyż właściciele, zamiast zatroszczyć się o odpowiednie zabezpieczenia, wolą przepłacać urzędników mających pilnować przestrzegania prawa i tak dalej. A przecież najprawdziwsze wydaje się tłumaczenie, które odwołuje się do phii, gdyż dotyka ono tego, co dzieje się nie tylko w Bangkoku, ale także w wielu innych częściach świata: natura bierze odwet na tych, którzy jej nie szanują, a wiedzeni czystą chciwością niszczą wszelką harmonię.
Zatrzymaliśmy się tutaj w najpiękniejszym i najbardziej magicznym domu, w jakim zdarzyło nam się mieszkać, w oazie starego Syjamu otoczonej cementowym horrorem. Nie było tu jednak ołtarza, który stanowiłby własne miejsce ducha tego miejsca.
– Jest bardzo żywotny – oznajmił nam poprzedni lokator, amerykański pisarz Bill Warren. – Trzeba go karmić codziennie.
"Duchem" był wielki mięsożerny żółw, szeroki na co najmniej metr, a mieszkający w stawie, na którym postawiony był dom.
Uradowało mnie, że dom jest na wodzie, jak sugerował jasnowidz z Hongkongu, a dla kogoś, kto jak ja wiele lat spędził pośród Chińczyków, żółw jest żywą kwintesencją pozytywnej siły. Legenda mówi, że żyje on setki lat i to dlatego Chińczycy tablice z cesarskimi edyktami umieszczają na grzbiecie kamiennego lub marmurowego żółwia. W chińskiej tradycji żółw ma jeszcze jedną bardzo ważną cechę: symbolizuje kosmos. Dolna część skorupy jest płaska jak ziemia, górna – sklepiona jak niebo. Żółw zawsze pełnił istotną funkcję w świętych obrzędach, gdyż w swej całościowości jest kluczem do czasu i przestrzeni i dlatego może rozumieć przeszłość oraz przewidywać przyszłość.
Nasz żółw był jednak kolejną ofiarą postępu. Żył, nie wiadomo ile lat, w systemie miejskich kanałów, kiedy jednak te zabetonowano i wodę, która przepływała pod domem, zamknięto w nieruchomy staw, znalazł się w pułapce.
Kiedy przybyliśmy, postanowił się ukryć, a chociaż na jego cześć nadaliśmy miejscu nazwę Żółwi Pałac, rzadko kiedy było go widać. Wiedzieliśmy, że jest w pobliżu, gdyż czasem znienacka znikało