Zatrzymaliśmy się na wyspie Phi Phi, z Senim, Tajlandczykiem, z którym przyjaźniłem się od dawna, i jego dziewczyną Yin. Phi Phi była długo tropikalnym rajem z błękitnym morzem, białym piaskiem, chatkami z bambusa i słomy, aż wreszcie i tutaj dotarły elektryczność, faksy oraz betonowe hotele z basenami. Właśnie mieliśmy wsiąść do łódki, która miała nas powieźć do wielkich, tajemniczych jaskini, gdzie ludzie od wieków zbierali jeden z największych chińskich przysmaków, jaskółcze gniazda, gdy nagle Yin zorientowała się, że zostawiła w chatce aparat fotograficzny.
– Czekajcie! Zatelefonuję do Seniego! – "Zatelefonuję?" Na wyspie nie było żadnego telefonu! Yin odeszła na bok, ujęła głowę w ręce, przymknęła oczy i zastygła jakby w akcie wielkiej koncentracji. Kilka sekund później na białym piasku pojawił się punkcik, który szybko okazał się Senim, biegnącym ku nam z okrzykiem:
– Yin! Nie wzięłaś aparatu!
Zbieg okoliczności? Oczywiście. Nie miałem co do tego żadnych wątpliwości.
Natomiast Folco był niezwykle wprost podniecony. Łódź, morze, tajemnicze pieczary, miejscowi chłopcy wdrapujący się po bambusowych tyczkach do drogocennych gniazd – wszystko zupełnie zbladło wobec możliwości, dla niego będącej pewnością, telepatycznej komunikacji. Cały dzień spędził na "ćwiczeniach", a wieczorem poinformował, że spróbuje przesłać myśli matce, która musiała wyjechać do Florencji.
– Co mama teraz robi? – spytała go Saskia.
– Śpi. Widzę, jak śpi, a wokół niej jest niebieskie światło.
Sprawa jasna: we Włoszech było popołudnie, Angela nigdy nie śpi po obiedzie, a na dodatek nigdzie w domu nie ma niebieskiego światła.
Kiedy jednak wróciła tydzień później, okazało się, że tego właśnie dnia wyjechała do Il Contadino, naszego domu letniskowego w leżącej w Apeninach Toskańskich wiosce Orsigna. I trzeba trafu, że po obiedzie ucięła sobie tam drzemkę w pokoju dziecinnym, gdzie na oknach wiszą niebieskie zasłony. Paranormalny syn? Nie, po prostu strzelił i mu się udało.
Oczywiście jak wszyscy czytałem o spełniających się przepowiedniach, o ludziach robiących rzeczy nieprawdopodobne – latających, lewitujących, widzących przeszłość lub przyszłość – ale nigdy opowieści tych nie traktowałem poważnie. Jeśli chociaż jedna byłaby prawdziwa, powtarzałem sobie, jak dalej można by żyć normalnie? Jeśli nasz los zapisany jest na dłoniach czy w gwiazdach, jaki jest sens w czekaniu na autobus, chodzeniu do pracy, płaceniu rachunków za elektryczność? Czy nie trzeba by wtedy porzucić dotychczasowego życia i bez reszty zająć się zgłębianiem losu? A przecież ludzie chodzą do pracy, pociągi kursują, listy krążą, a gazety ukazują się regularnie. Powtarzałem sobie, że świat paranormalny jest wymysłem jakiejś grupki ludzi, którym spaczona wyobraźnia podszeptuje, jak zaspokoić potrzebę czegoś nadzwyczajnego; czemu miałbym się tym przejmować? Dlatego też przez lata żyłem w Azji, nie zwracając uwagi na sekretną podszewkę rzeczy. Odwiedzałem świątynie i klasztory, słuchałem najróżniejszych historii, ale wielkiego wrażenia na mnie nie robiły. A ilekroć miałem okazję sprawdzić którąś z nich, zawsze coś się nie zgadzało, rzeczywistość nie pasowała do opowieści.
Przez cały ten czas nigdy nie interesowałem się swym horoskopem ani nie kontaktowałem z żadnym z licznych jasnowidzów, do których zawsze odnosiłem się z instynktownym niesmakiem. Zaraz po wojnie, gdy byłem jeszcze chłopcem, przed naszym domem często zatrzymywały się Cyganki i proponowały matce, że powróżą jej z dłoni. Zawsze odmawiała i z trzaskiem zamykała drzwi na zasuwę, powtarzając, że to wszystko złodziejki, gotowe nas zahipnotyzować, żeby zabrać nasz wątły dobytek. Słowa te musiały głęboko we mnie zapaść.
Nie było też tak, że z własnej woli udałem się do wróżbity w Hongkongu. Do brytyjskiej kolonii przyjechaliśmy z Singapuru i tutaj spotkałem się z dawnym przyjacielem ze studiów, Chińczykiem, z którym w latach sześćdziesiątych uczyliśmy się na Columbia University w Nowym Jorku. Jego żona, dobrze znana reżyserka filmowa, była wnuczką ostatniego wojskowego gubernatora Yunnanu. Jak wszyscy porządni Chińczycy uwielbiała hazard i była bardzo zabobonna. Co jakiś czas wyjeżdżała do Makao, gdzie – podobnie jak ja – całe dnie spędzała na grze w oczko, bakarata, a zwłaszcza fantan – grze bardzo prostej, ale ogromnie wciągającej. Polega ona na tym, że krupier wysypuje na stos żetony, a potem pałeczką z kości słoniowej wolno dzieli je na grupy czwórkowe. Gracze muszą zgadnąć, ile żetonów zostanie na koniec: żaden, jeden, dwa czy trzy. Urok gry polega na tym, że można ją obserwować z wysoka, spuszczając na stół stawki w małym wiklinowym koszyku i w nim wciągając ewentualne wygrane.
Moja znajoma za każdym razem, zanim wsiadła na poduszkowiec, udawała się do wróżbity, aby ustalić, czy wyprawa będzie korzystna, czy też nie.
– Jest najlepszy w Hongkongu. Naprawdę powinieneś go poznać. Chodź ze mną – powtarzała.
Wróżbita mieszkał w jednym ze starych, niszczejących mrówkowców w Wanchai. Drzwi do mieszkań były otwarte nawet na noc, aby wpuścić powietrze, ale przed złodziejami chroniły kraty zamykane na kłódki. Musieliśmy się wdrapać kilka pięter, zanim stanęliśmy przed właściwą kratą. W środku na podłodze stał mały ołtarz z czerwoną lampką oraz miską ryżu i pomarańczy przeznaczonych dla lokalnych bóstw i przodków. Pamiętam przyjemny zapach kadzideł. Za starym żelaznym biurkiem siedział siedemdziesięcioletni Chińczyk w kamizelce bez rękawów i z głową wygoloną jak u mnicha. Kościste ręce spoczywały na wiekowych książkach i liczydłach.
Stałem z boku, gdy udzielał porady żonie przyjaciela. Potem wskazał na mnie i powiedział w nieznanym mi dialekcie kantońskim:
– On mnie interesuje.
Nie sprzeciwiałem się.
Odmierzył sznurkiem długość mego przedramienia, potem obmacał mi czaszkę, spytał, kiedy się urodziłem, w jakiej porze dnia, zrobił kilka obliczeń na liczydłach, spojrzał mi w oczy i zaczął mówić. Oczekiwałem normalnej niejasnej mowy wróżbitów, którą można interpretować dowolnie, naciągając ją niczym gumkę, aby pasowała do rzeczywistości. Gdyby powiedział: "Jesteś żonaty, ale w twoim życiu jest jeszcze inna kobieta", może pomyślałbym: "Czyżby chodziło mu o…?". Gdyby powiedział: "Masz troje dzieci", może zacząłbym się zastanawiać, czy poza Folco i Saskią nie ma jeszcze gdzieś w świecie owoców mojej namiętności. Ale kiedy żona przyjaciela zaczęła tłumaczyć, nie wierzyłem własnym uszom.
– Mniej więcej rok temu miałeś zginąć gwałtowną śmiercią, ale uratował cię uśmiech…
To prawda, ale skąd on mógł tak dokładnie wiedzieć o zdarzeniu, o którym nigdy nie wspominałem moim chińskim przyjaciołom?
Zdarzyło się to w Kambodży dokładnie rok wcześniej. Wyjechałem stamtąd kilka dni wcześniej przed upadkiem Phnom Penh 17 kwietnia, by w Bangkoku – wówczas oazie spokoju i luksusu, gdzie zatrzymałem się w hotelu Oriental nad rzeką Chao Paya – zgrzytać zębami na samą myśl o przyjaciołach i znajomych zdanych teraz na łaskę i niełaskę Czerwonych Khmerów. To, że mnie nie było z nimi, odczuwałem jako osobistą porażkę, z którą nie mogłem się pogodzić. Wynająłem samochód, pojechałem do nadgranicznego miasta Aranyaprathet i rankiem 18 kwietnia przeszedłem po stalowym moście na drugą stronę granicy. O tym, jak mało wiedziałem na temat Czerwonych Khmerów, niech zaświadczy moje ówczesne przekonanie, że łatwo złapię jakąś okazję do Phnom Penh.
Idąc drogą, mijałem tłumy spanikowanych Kambodżan, gnających w przeciwnym kierunku: na wózkach lub w samochodach pełnych stłoczonych ludzi i bagaży. Wszyscy byli przerażeni, wszyscy