Wystarczy zrezygnować z samolotów, aby sobie uzmysłowić, jak bardzo zmieniają one perspektywy i proporcje. Tak, zgoda, redukują odległości, co jest bardzo wygodne, zarazem jednak minimalizują wszystko, łącznie z twym pojmowaniem świata. Opuszczasz Rzym o zachodzie słońca, jesz kolację, zasypiasz i o świcie jesteś już w Indiach. Tymczasem w rzeczywistości każdy mijany kraj ma własny charakter. Na jego spotkanie trzeba się specjalnie przygotować, trzeba się wysilić, aby poczuć radość podboju. Wraz z tym, jak wszystko staje się łatwe, nic już nie sprawia nam przyjemności. Poznawanie jest źródłem radości, ale tylko wtedy, gdy przychodzi z trudnością, i nigdzie nie jest to bardziej prawdziwe niż tam, gdzie sprawa dotyczy poznawania innych krajów. Lektura przewodnika podczas przelotu z jednego lotniska na drugie to nie to samo co powolne, żmudne wchłanianie – niczym drogą osmozy – nastrojów ziemi, do której jest się przywiązanym, gdy się jedzie pociągiem.
Osiągane samolotem, wszystkie miejsca stają się podobne do siebie: losy oddzielone od siebie tylko kilkoma godzinami lotu. Granice nakreślone przez naturę i historię, a zakorzenione w świadomości ludzi, którzy żyją w ich obrębie, tracą znaczenie, a nawet przestają istnieć, kiedy podróż polega na przemieszczaniu się z jednej klimatyzowanej kapsułki lotniska do drugiej, gdzie jedynym śladem granicy jest policjant siedzący przed monitorem, a pierwszym zetknięciem z nowym miejscem jest karuzela bagażowa i sklep wolnocłowy, teraz na całym świecie prezentujący te same artykuły.
Statki wolno i gładko zbliżają się do ujścia rzek, port jest powiększającym się i konkretyzującym punktem docelowym, mającym swoiste oblicze i własny, osobliwy zapach. Lotniska dawno już tym przestały być. Bardzo dawno. Dzisiaj mają fałszywy polor reklamy: wyspy doskonałości nawet wtedy, gdy cały kraj dookoła jest w ruinie. Wszystkie do siebie podobne, na wszystkich ten sam międzynarodowy język, co sprawia, że wszędzie właściwie czujemy się jak w domu. Tymczasem zawsze lądujemy na obrzeżach miasta, do którego centrum trzeba dopiero dotrzeć autobusem lub taksówką. Natomiast dworzec kolejowy jest prawdziwym zwierciadłem miasta, w którego sercu leży. Ze stacji blisko jest do katedr, meczetów, pagód czy mauzoleów. Dopiero stając na ich progu, naprawdę przybyliśmy.
Przestałem latać, ale nie zerwałem z zawodem i udawało mi się dotrzeć na czas tam, gdzie chciałem być: na pierwsze demokratyczne wybory w Kambodży, na otwarcie pierwszej lądowej trasy komunikacyjnej łączącej Tajlandię z Chinami via Birma.
W lecie nie zaniedbałem corocznych odwiedzin matki we Włoszech: pokonałem historyczną drogę z Bangkoku do Florencji, liczącą dwadzieścia tysięcy kilometrów, a prowadzącą przez Kambodżę, Wietnam, Chiny, Mongolię, Syberię i tak dalej. Nie miała w sobie nic szczególnego z tym tylko wyjątkiem, że już od dawna nikt jej nie przebył. Zabrała mi miesiąc, przez który nieustannie towarzyszył mi stukot kół i zróżnicowany gwizd rozlicznych lokomotyw, a było to wielkie przeżycie, chociaż na mapie widać, że pokonałem tylko niewielki fragment globu.
Drogę powrotną na Wschód zacząłem w La Spezia, skąd wraz z moją żoną, Angelą, wyruszyliśmy sfatygowanym statkiem linii Lloyd Triestino w wielką klasyczną trasę prowadzącą Morzem Śródziemnym przez Kanał Sueski, Morze Czerwone, Ocean Indyjski, cieśninę Malakka do Singapuru. Byliśmy jedynymi pasażerami na pokładzie; oprócz nas statek wiózł dwa tysiące kontenerów i osiemnastu włoskich marynarzy.
Gdybym nie znalazł pretekstu w postaci przepowiedni, niczego z tych rzeczy bym nie doświadczył, a rok 1993 nie różniłby się niczym od innych, w których zdarzenia nie znakują upływającego czasu.
Ile wielkich historii może wypełnić życie dziennikarza? Jedna, może dwie, jeśli jest szczęściarzem. Ja z pewnością należałem do szczęściarzy: byłem w Sajgonie na wiosnę roku 1975, gdy zajmowali go komuniści, kończąc wojnę wietnamską, która dla mego pokolenia była tym, czym hiszpańska wojna domowa dla pokolenia Hemingwaya i Orwella; latem roku 1991 znalazłem się w ZSRR, obserwując pękanie sowieckiego imperium i śmierć komunizmu. Kto wie, może nie ominie mnie jeszcze jakieś gigantyczne wydarzenie, ale na razie muszę tak wyostrzyć swą ciekawość, aby dostrzegała rzeczy mniej oczywiste, mniej jaskrawe.
Wraz z rezygnacją z latania podjąłem jeszcze jedną decyzję. Postanowiłem, że gdziekolwiek się znajdę w owym roku, będę się rozglądał za najwybitniejszym miejscowym wróżbitą, prorokiem czy wizjonerem, aby zadać mu pytanie o moją przyszłość i obserwować, czy odpowiedzi układają się w jakąś całość.
Każde spotkanie było nową przygodą; zebrałem po drodze wiele przestróg, porad życiowych, a także olejków, amuletów, pigułek, pudrów i recept chroniących przed najróżniejszymi niebezpieczeństwami. Wszystko to wiozłem ze sobą, pod koniec roku uginałem się pod ciężarem różnych gadżetów, flaszeczek i pakuneczków. Siła każdego z nich wiązała się z przestrzeganiem innego tabu; w każdym systemie religijnym czy ideologicznym określoną korzyść można odnieść tylko za sprawą konkretnych wysiłków. W praktyce niełatwo hołdować tej, słusznej skądinąd, zasadzie, szczególnie gdy wymaga to podejmowania działań nie zawsze ze sobą spójnych.
Gdybym miał przestrzegać wszystkich otrzymanych zakazów i nakazów, moje życie skomplikowałoby się o wiele, wiele bardziej, niż spowodowała to sama rezygnacja z latania. Na jednej z indonezyjskich wysp spotkałem bomoh, eksperta w sprawach czarnej magii, który przestrzegł mnie, abym nigdy, przenigdy nie siusiał pod słońce. Inny zakazał mi robienia tego w kierunku księżyca. W Singapurze wiekowa szamanka, w rymowanej, antycznej chińszczyźnie oznajmiła, że nigdy już więcej nie wolno mi zjeść psa czy węża. Zdarzył się wróżbita, który zabronił mi jedzenia wołowiny, inny nakazał przejść już do końca życia na wegetarianizm. Stary lama w Ułan Bator wyczytał cały mój los z tego, jak pękała jagnięca łopatka wolno pieczona nad palonym łajnem, a następnie wręczył mi pakiecik wonnych, ususzonych mongolskich ziół, które miałem wąchać w obliczu niebezpieczeństwa. Pod Phnom Penh buddyjski mnich wylał na mnie – kompletnie ubranego – wiadro tej samej wody, którą leczył epileptyków.
Niektórzy z wróżbitów stanowili barwne osobowości, niektórzy byli oczywistymi szarlatanami, szukającymi tylko łatwego zarobku, niektórzy zaś byli ludźmi mającymi głęboką wiedzę o ludzkiej osobowości i potrafiącymi odczytywać cudze umysły czy odkrywać "blizny" niedostrzegalne dla oczu. Bywały przypadki, gdy zaczynałem się zastanawiać, czy aby rzeczywiście nie mają jakiegoś dodatkowego zmysłu. Czy to możliwe? Czy możliwe, że w ciągu tysiącleci człowiek postradał jakieś umiejętności, niegdyś naturalne i powszechne, a dziś przysługujące już tylko nielicznym jednostkom?
W dziejach powszechnych roi się od proroków i wizjonerów, dziś jednak, zwłaszcza na Zachodzie, skłonni jesteśmy sądzić, że to przeszłość, którą zostawiliśmy za sobą. W Azji natomiast przy wyjaśnianiu aktualnych wydarzeń przywołuje się czynniki tajemne co najmniej równie często, jak gospodarcze czy ideologiczne. W Chinach, Indiach czy Indonezji to, co my nazywamy zabobonem, stanowi istotną część codzienności. Astrologia, chiromancja, zdolność odczytywania przyszłości z rysów twarzy, podeszew stóp czy z układu liści herbaty w filiżance odgrywają bardzo ważną rolę w sferze prywatnej i publicznej, podobnie jak praktyki uzdrowicieli, szamanów czy mistrzów feng shui, kosmicznej geometrii. Imię dla dziecka,