Uśmiechnął się na tę myśl. Andronicusowi ani się śniło, jak potężny i przebiegły jest jego zastępca, i przekona się o tym w wyjątkowo nieprzyjemny sposób. Nie powinien był go nigdy lekceważyć.
Morze toczyło ogromne fale obok statku i Romulus upajał się zimną mgiełką, która opadała na jego twarz. W dłoni ściskał magiczną pelerynę, którą otrzymał w lesie. Przeczuwał, iż zadziała i dzięki niej przebędzie Kanion. Wiedział, iż gdy ją przywdzieje, stanie się niewidzialny i będzie mógł przebić się przez Tarczę i w pojedynkę wkroczyć do Kręgu. Jego misja będzie wymagała ostrożności, przebiegłości i elementu zaskoczenia. Jego ludzie, rzecz zrozumiała, nie mogli podążyć za nim, lecz nie potrzebował ich: gdy znajdzie się już w Kręgu, odnajdzie żołnierzy Andronicusa – żołnierzy Imperium – i zgrupuje ich, by pomogli mu w jego sprawie. Podzieli ich i stworzy własną armię, wywoła wojnę domową. Wszak imperialni żołnierze kochali Romulusa z równą siłą, jak Andronicusa. Wykorzysta ludzi Andronicusa przeciw niemu samemu.
Wtedy Romulus znajdzie jakiegoś MacGila, przeprowadzi go przez Kanion, jak wymaga peleryna i – zakładając, iż legenda głosi prawdę – Tarcza zostanie zniszczona. Gdy Tarcza opadnie, wezwie swych ludzi i wszyscy przybyli z nim żołnierze wtargną na ziemie Kręgu i zmiażdżą go na dobre. Wtedy Romulus w końcu zostanie jedynym władcą świata.
Odetchnął głęboko. Nieomal czuł smak swego zwycięstwa. Całe życie walczył o tę chwilę.
Romulus podniósł wzrok na krwistoczerwone niebo. Drugie słońce, ogromna kula na widnokręgu, chyliło się już ku zachodowi, o tej porze dnia rzucając bladą, błękitną poświatę. O tej porze dnia Romulus modlił się do swych bogów, Boga Ziemi, Boga Morza, Boga Nieba i Boga Wiatru – i, nade wszystko, do Boga Wojny. Wiedział, iż musi udobruchać każdego z nich. Przygotował się: wiózł ze sobą wielu niewolników, których zamierzał złożyć im w ofierze, wiedząc, iż krew, którą przeleje, zapewni mu moc.
Fale rozbijały się o burtę. Zbliżali się już do brzegu, lecz Romulus nie czekał, aż opuszczą liny – wyskoczył za burtę, gdy tylko kadłub dotknął ziemi. Wylądował dobre dwadzieścia stóp niżej, na nogach, po pas w wodzie. Nawet się nie wzdrygnął.
Niespiesznym, pewnym krokiem ruszył ku brzegowi, jak gdyby ten należał do niego, odciskając głębokie ślady w piasku. Jego ludzie opuścili liny i poczęli schodzić na brzeg, a kolejne imperialne okręty dobijały do ziem Kręgu.
Romulus przyjrzał się swemu dziełu i uśmiechnął. Zmierzchało już i dotarł do brzegu w odpowiednim momencie, by złożyć ofiarę. Wiedział, iż musi podziękować za to bogom.
Odwrócił się przodem do swych ludzi.
– OGIEŃ! – wykrzyknął.
Mężczyźni rozbiegli się spiesznie, by wznieść ogromne ognisko, wysokie na piętnaście stóp. Przygotowali ogromną stertę drewna, pod którą później podłożą ogień. Miała kształt gwiazdy o trzech szpicach.
Romulus skinął głową i jego ludzie wyprowadzili naprzód tuzin skrępowanych razem niewolników. Przywiązano ich do drewna, zacieśniono sznury. Niewolnicy patrzyli na innych oczyma szeroko otwartymi z przerażenia. Krzyczeli i szarpali się, przerażeni, widząc gotowe pochodnie i zdając sobie sprawę, iż za kilka chwil spłoną żywcem.
– NIE! – krzyknął jeden z nich. – Błagam! Nie, wszystko, tylko nie to!
Romulus nie zważał na nich. Miast tego odwrócił się tyłem do wszystkich, postąpił kilka kroków naprzód, rozpostarł szeroko ramiona i wyciągnął szyję ku niebiosom.
– OMARUSIE! – zawołał. – Obdarz nas światłem, byśmy przejrzeli! Przyjmij mą ofiarę. Bądź mym towarzyszem w wyprawie do Kręgu. Daj mi jakiś znak. Rzeknij, czy mi się powiedzie!
Romulus opuścił ręce, a wtedy jego ludzie pospieszyli naprzód i cisnęli pochodnie na drewno.
Rozległy się potworne krzyki, gdy niewolnicy płonęli żywcem. Iskry sypały się na wszystkie strony, a Romulus stał, przyglądając się widowisku. Płomienie rozświetlały jego twarz.
Romulus skinął głową i jego ludzie przyprowadzili do niego staruchę o jednym oku, pomarszczonej twarzy i wygiętym w pałąk ciele. Kilku mężczyzn przyciągnęło ją w rydwanie. Starucha pochyliła się w kierunku płomieni. Romulus obserwował ją, cierpliwie czekając na przepowiednię.
– Odniesiesz sukces – rzekła. – Chyba że ujrzysz, jak dwa słońca schodzą się w jedno.
Na twarzy Romulusa pojawił się szeroki uśmiech. Dwa słońca schodzą się w jedno? To nie zdarzyło się od tysiąca lat.
Nie posiadał się z radości, a w jego piersi zapłonęło uczucie ciepła. Tylko tyle chciał usłyszeć. Bogowie mu sprzyjali.
Romulus schwycił swą pelerynę, dosiadł konia i pogonił go mocnym kopniakiem. Wierzchowiec ruszył z miejsca galopem przez piasek, ku drodze prowadzącej do Wschodniego Przejścia, przez Kanion – a wkrótce do samego serca Kręgu.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Selese szła przez pozostałości pola bitwy z Ileprą u boku. Chodziły od ciała do ciała, sprawdzając, czy ktoś przeżył. Droga z Silesii była długa i męcząca, i podczas niej Selese i Illepra dotrzymywały sobie towarzystwa, podążając za trzonem armii i zajmując się rannymi i poległymi. Odłączyły się od pozostałych uzdrowicielek i zbliżyły do siebie, zacieśniając więź pośród trudności. W naturalny sposób zwróciły się ku sobie – były w podobnym wieku, jedna przypominała drugą i – co być może najistotniejsze – obie zakochane były w MacGilu. Selese kochała Reece’a, a Illepra, choć niechętnie to przyznawała, Godfreya.
Robiły, co w ich mocy, by dotrzymać kroku trzonowi armii, przekraczając pola, lasy i błotniste drogi, nieustannie rozglądając się w poszukiwaniu rannych żołnierzy MacGilów. Niestety znajdowanie ich nie należało do trudnych zadań; zaściełali ziemie gęsto. W niektórych przypadkach Selese była w stanie przywrócić ich do zdrowia; było jednak zbyt wiele przypadków, w których obie z Illeprą mogły jedynie opatrzyć ich rany, uśmierzyć ból swymi medykamentami i pozwolić odejść w spokoju.
Selese była zdruzgotana. Będąc uzdrowicielką w niewielkiej osadzie, przez całe życie nie zetknęła się z niczym tak ogromnym i poważnym. Zwykła opatrywać niewielkie otarcia, przecięcia i rany, czasem forsyckie ukąszenie. Nie przywykła jednak do tak ogromnego rozlewu krwi i śmierci, tak poważnych ran i tylu rannych. Do głębi ją to martwiło.
Zostając uzdrowicielką, Selese pragnęła uzdrawiać ludzi i widzieć ich w dobrym zdrowiu; jednakże odkąd opuściła Silesię nie widziała nic poza niekończącym się szlakiem krwi. Jak ludzie mogli wyrządzać sobie wzajemnie coś tak okropnego? Ci ranni byli czyimiś synami, ojcami i mężami. Jak ludzkość mogła być dla siebie tak okrutna?
Selese dręczyła jeszcze bardziej niemożność niesienia pomocy każdemu, kogo napotkała. Jej zaopatrzenie ograniczało się do tego, co była w stanie unieść, a zważywszy na to, jak długa była ich droga, nie było tego wcale wiele. Pozostałe uzdrowicielki rozpierzchły się po całym Kręgu; były armią same w sobie, lecz zbyt daleko rozciągniętą, o zbyt niewielkich zapasach. Bez odpowiednich wozów, koni i pomocników, Selese nie była w stanie nieść ze sobą zbyt wielu lekarstw.
Selese zamknęła oczy i oddychając głęboko, szła dalej. Twarze rannych przesuwały się jej przed oczyma. Zbyt wiele razy pielęgnowała śmiertelnie rannego żołnierza krzyczącego w męczarniach, patrzyła, jak oczy jego zachodzą mgłą i podawała mu blatoks. Skutecznie uśmierzał ból i skutecznie koił nerwy, lecz nie goił jątrzącej się rany ani nie zapobiegał zakażeniu. Bez wszystkich swych specyfików tylko tyle mogła zaradzić. Nachodziła ją ochota, by jednocześnie płakać i krzyczeć.
Selese