Nie powiedziałam o tym Davidowi.
– Z Reading na Rum jest kawał drogi – zauważyłam tylko. – Podróż trochę się dłużyła, ale widoki z promu zapierają dech w piersi.
Kiedy uśmiechnął się szeroko, jego pulchne policzki niemal zupełnie przesłoniły oczy.
– Wiem, bo sam nie mogę wyjść z podziwu, nawet po tylu latach. – Przyjrzał mi się z uwagą. – To wszystko? – spytał, mając na myśli walizkę, a gdy przytaknęłam, podniósł ją. – Dobrze – rzucił. – A przy okazji, to – wskazał ręką kilkanaście budynków – nazywamy „wioską”. Hotel mieści się w Harris, po drugiej, południowej, stronie wyspy.
Wsiadłam do białego land rovera i zapiąwszy pas bezpieczeństwa, pierwszy raz od miesięcy nie zamknęłam oczu. Dalej zaciskałam palce na podłokietniku, kiedy wjeżdżaliśmy na wzgórza, tłukliśmy się po kamienistych drogach i pokonywaliśmy ostre zakręty, ale byłam urzeczona widokami: pagórkami szarymi jak skóra słoni, trawą, krzewami kolcolistu, bezkresnym niebem, morzem i…
– Kucyki! Patrz!
David się roześmiał.
– A, tak, jest ich tu trochę. Podobnie jak jeleni.
Zanim dotarliśmy do hotelu Bay View, przytulonego do wzgórza i oddzielonego od reszty wyspy płytką rzeką, przez którą przejechaliśmy samochodem, czułam się pijana szczęściem.
– To mauzoleum, tak? – spytałam, wskazując budowlę z szarobrązowego piaskowca pośrodku pola zieleni. Z imponującymi kolumnami i dwuspadowym dachem, pod którym mieściły się trzy granitowe grobowce, wyglądała, jakby spadła prosto z nieba albo została tu przeniesiona ze starożytnej Grecji.
– Tak. – David pokiwał głową. – To grobowiec rodziny sir George’a Bullougha. Spoczywa tam razem ze swoją żoną i synem.
Z trudem powstrzymałam drżenie, bo przypomniałam sobie ostatni raz, kiedy byłam na cmentarzu.
– A tam kto mieszka? – Wskazałam małą chatkę na skraju rzeki, jedyną w pobliżu hotelu.
– Gordon Brodie. Jest przewodnikiem wycieczek. I dozorcą w szkole podstawowej. Na pół etatu. – Roześmiał się. – W szkole jest tylko czworo dzieci.
– Czworo? W całej szkole?
– W przyszłym roku będzie pięcioro, kiedy córeczka Susi McFarlane skończy cztery lata. Pamiętaj, że wyspa liczy tylko trzydziestu jeden mieszkańców.
– Dzieci nie mogą chodzić do szkoły na lądzie?
– Te starsze tak, ale o tej porze roku promy kursują tylko trzy razy w tygodniu. Większość z tych dzieciaków wraca do domu w co drugi weekend. Mieszkają u krewnych.
Spojrzałam na ciemniejące niebo.
– A jeśli jest sztorm?
– Przez jakiś czas promy w ogóle nie kursują. – Wzruszył ramionami. – Jakoś sobie radzimy.
Teraz David przebiega wzrokiem listę nazwisk, którą trzyma w dłoni, i jego nozdrza rozszerzają się, kiedy wodzi po kartce palcem z obgryzionym paznokciem.
– Siedmioro. To oznacza dwa kursy land roverem. – Sięga za biurko, zdejmuje kluczyki z haczyka na ścianie i wciska mi je w dłoń. – Masz.
– Nie. – Trzymam kluczyki między kciukiem i palcem wskazującym, jakby to była brudna pielucha albo mokra ścierka do naczyń. – Nie mogę.
– Jak to nie możesz? Przez telefon mówiłaś, że masz prawo jazdy.
– Bo mam, ale… Kilka miesięcy temu miałam wypadek i trafiłam do szpitala. Od tamtej pory nie siedziałam za kierownicą.
– Cóż… niedługo będziesz musiała. – Wyrywa mi klucze i kręcąc głową, odsuwa się od biurka. – Bo nie zawsze będę pod ręką, żeby odebrać i przywieźć gości. Ostrzegałem cię, że będziesz musiała przyłożyć się do pracy… Boże. – Zatacza się i opiera dłonią o ścianę.
– Nic ci nie jest, David?
Odgania mnie machnięciem dłoni.
– To tylko… – Przykłada rękę do piersi. – Mała niestrawność. Chryste, myślałem, że zwymiotuję.
Kropelka potu spływa mu ze skroni i znika w kilkudniowym zaroście.
– David, na pewno nic ci nie jest? Mogę wezwać pomoc. – Kładę rękę na słuchawce telefonu, gotowa zadzwonić na Eigg. Na Rum nie ma lekarza. Doktor przyjeżdża tu raz na dwa tygodnie w czwartki, ale dziś jest sobota. Jest za to dwóch ratowników. Najbliższy mieszka w Kinloch, piętnaście minut drogi stąd, a drugi na przeciwnym końcu wyspy.
– Nie, nie. – David prostuje się, nadal masując pierś. – Nic mi nie jest. Kiedy mnie nie będzie, zajrzyj do pokoi i sprawdź, czy wszystko jest w porządku. Aha, i przypilnuj chleba. Za dwadzieścia minut trzeba go wyjąć z piekarnika. No już, nie stój tak bezczynnie. Mamy mnóstwo pracy.
Zimne powietrze wpada do holu, kiedy David otwiera drzwi i wychodzi na zewnątrz. Za zalanym deszczem oknem przemykają ciemne chmury, drzewa gną się na wietrze. Według porannej prognozy pogody zbliża się sztorm. To kiepska wiadomość dla gości, którzy przyjechali tu spacerować, jeździć na rowerach, łowić ryby i tropić jelenie. Myślę jednak, że damy radę zawieźć ich do zamku Kinloch i sklepików z artykułami rękodzielniczymi. A jeśli pogoda będzie naprawdę zła, w każdym pokoju jest telewizor, a w salonie są książki i magazyny. Poza tym hotel ma spore zapasy alkoholu i drewna na opał. Wzdrygam się, kiedy komórka piknięciem informuje mnie o nadejściu nowej wiadomości. To SMS od Alexa:
Myślałem o tobie. Mam nadzieję, że czujesz się dobrze i jesteś szczęśliwa, a świeże wyspiarskie powietrze sprawia, że się wysypiasz.
Rozdział 11
Alex zaciska palce na bukiecie kwiatów, kiedy drzwi do szpitala Royal Free rozsuwają się i chmura ciepłego przesyconego zapachem środków dezynfekujących powietrza uderza go w twarz. Jest piękny letni dzień; koszula lepi mu się do pleców. Chciałby zdjąć marynarkę i poczuć na skórze odrobinę chłodu, ale martwi się, że ma pod pachami plamy potu. Zerka na zegarek: za pięć trzecia. Nie chciał ryzykować, że się spóźni, więc przyjechał wcześniej i przez ostatnią godzinę siedział w KFC za rogiem i popijał colę. Wolałby kawę, ale bał się, że będzie miał nieświeży oddech.
Siada w poczekalni niedaleko oddziału ratunkowego i przetrząsa kieszenie w poszukiwaniu paczki miętówek,