– Niech ktoś przyniesie jakiś koc! – krzyknął Kościuk.
– Co tu się stało, panie Józefie? Jakiś wypadek? – zapytał Kosmala.
Durkacz położył rower na poboczu, a potem chwycił Huberta pod łokieć i powiedział:
– Odejdźmy kawałek. Na co mają słuchać, jak rozmawiamy…
Kiedy stanęli w pewnym oddaleniu od pozostałych, gospodarz odezwał się po raz kolejny:
– Znowu nieszczęście, proszę pana. Wypadek…? – Zamyślił się. – Można to chyba i tak nazwać.
– To dlaczego nie ma karetki ani policji? – zapytał Hubert. – To znaczy tej policji poza miejscową…
– Tu już, proszę pana, karetka na nic nie pomoże. Kościuk zawiadomił służby, prokurator zaraz będzie. Ekipa badawcza z policji też przyjedzie, śladów szukać, ale lekarza to już tutaj nie trzeba.
– Opowie mi pan, co się tutaj stało, panie Józefie?
– Ano, opowiem. On albo wrócił, albo nie był jedyny – odparł Durkacz konfidencjonalnie i odruchowo rozejrzał się na boki. – Kobylarz. Wie pan, ten wilk. Taki sam duży, co go Kościuk ustrzelił tam, no, wie pan, na tamtym cmentarzu koło Wyrębów. Z Waldka Haryniaka to, proszę pana, tylko trochę flaków, głowa i parę kości zostało. No, chyba że to nie był jeden wilk, tylko więcej. Może wataha cała…
Kosmala wpatrywał się w swojego rozmówcę tak, jakby niewiele rozumiał z tego, co słyszy. W rzeczywistości przez jego głowę przebiegało tysiąc myśli na sekundę. Zrozumiał, że najwidoczniej jego sen był po części proroczy, że gdyby jadąc do Wyrębów, zatrzymał się, to może Haryniak by przeżył. Zastanawiał się, co teraz robić, jak zareagować w przypadku, gdy w przyszłości przyśni mu się coś podobnego.
– Ale zaraz, panie Józefie… – zaskrzeczał, a potem odchrząknął i kontynuował: – To się stało w dzień, przecież ktoś musiał coś widzieć, słyszeć… Jak jechałem tędy parę godzin temu, to nic nie wskazywało, że…
Durkacz pokręcił głową i wszedł w słowo Hubertowi:
– Nie wiadomo dokładnie, kiedy to się stało. Najpewniej w nocy, bo w dzień od rana ludzie drogą chodzili. Tyle że nikt nic nie zauważył, bo rów głęboki, a trawa wysoka. Dopiero jak pies Wandy Suskiej, ona tu mieszka, po drugiej stronie, niedaleko, a Waldek od jej córki w nocy wyszedł. No i ten kundel, taki jakby foksterier czy coś w podobie, zerwał się z łańcucha, to przybiegł do tego rowu i zaczął raban robić.
– I nikt nie zajrzał do rowu? Przez cały dzień? Panie Józefie, przecież to niemożliwe…
– Do rowu to może i zajrzał. Ale nie do przepustu. To bydlę zaatakowało Waldka (nie, żebym Haryniaka jakoś bardzo żałował, bo dla Martusi nie był dobry, ale zawsze człowiek) nie w tym miejscu, tylko tam dalej – Durkacz wskazał w stronę centrum Kostrzewa. – Ze dwieście metrów stąd. Tam go tylko trochę nadjadło, tak jakby bardzo głodne było i już wytrzymać nie mogło, a potem przeciągnęło tutaj, pod betonowy przepust. Taki, co wodę odprowadza, jak pada. Sześćdziesiąt centymetrów średnicy, długi na trzy metry. No i, proszę pana, tutaj dokończyło ucztę. Całkiem tak, jakby się chciało w spokoju swoim łupem podelektować… Znowu będzie strach wychodzić, proszę pana. A jużeśmy wszyscy myśleli, że się to z Bożą pomocą skończyło…
Codziennostki 1996
Sobota, 28 września (późny wieczór)
Cały on.
Dzwonił najpierw dwa razy, a po półgodzinie zastukał do drzwi. Mama spełniła moją prośbę i za każdym razem informowała tego sukinsyna, że mnie nie ma w Firleju, ale po tym, gdy się tu pojawił, zyskał w niej najzagorzalszego adwokata. Co jak co, ale czarować i mieszać kobietom w głowach to on na pewno potrafi.
„Ewuś, może jednak z nim porozmawiaj?”.
„Może to jakieś nieporozumienie?”.
„Dlaczego się przed nim ukrywasz, kochanie? Przecież tak ci na nim zależało…”.
„Widać było, że bardzo chce się z tobą skontaktować. Błagał, abym mu powiedziała, gdzie jesteś”.
I najlepsze: „Dobrze mu z oczu patrzy, a ja się znam na ludziach”.
Aż miałam ochotę wypalić: „A co, jeśli to nie jest człowiek?”.
Dobrze, że się jakoś powstrzymałam.
Krople na uspokojenie od mamy chyba trochę działają. Może zasnę. Może jutro będzie lepiej.
Nie. Sama siebie próbuję oszukać, bo wiem, że nie będzie.
Ciekawe, czego chciał Hubert… Dzwonił jakoś tak przed dwudziestą pierwszą. To do niego niepodobne, zwłaszcza że jest sobota. Kiedyś, chyba w połowie sierpnia, też dzwonił tutaj, do Firleja, żeby zapytać o to, czy byłam na grobie Marka i czy nie widziałam tam czegoś dziwnego. Był podenerwowany, a kiedy stwierdziłam, że nie, wyraźnie się uspokoił.
Tym razem mama powiedziała, że mnie nie ma. Trochę szkoda.
Ale jeśli to coś związanego z pracą, to może i lepiej, że nie zawracał mi głowy. Nie zamierzam w najbliższym czasie wracać na uczelnię.
Jednak muszę to z siebie wyrzucić. Teraz jestem trochę spokojniejsza, więc może dam radę.
Poza tym nie chcę zapomnieć. Nie może mi się nic zatrzeć.
Znam go mało, ale na tyle, żeby wiedzieć, jaki potrafi być słodki.
Niech te zapiski mi pomogą. Będzie trudno, będzie bolało, ale muszę to zrobić.
Boże, dopomóż…
W środę wieczorem zapewniał, że niby wszystko jest między nami w porządku, ale nie chciał ze mną spać. Potem, przedwczoraj, od rana zachowywał się jak jakiś rozkapryszony gówniarz, któremu matka nie pozwoliła wziąć ze sklepowej półki batonika. I za co to wszystko? Za to, że mieliśmy drobną sprzeczkę?
Przyznaję, że niepotrzebnie wyrzuciłam mu pośpiech związany z budową domu, ale wszystko zaczęło się od tego, że on zaczął naciskać na rozpalenie w kominku, a na to nie chciałam pozwolić, bo złamałabym obietnicę daną Hubertowi. Może został wychowany tak, że dostaje wszystko, czego tylko zapragnie. Nie mam pojęcia… W każdym razie atmosfera była nie do zniesienia.
Wczoraj mu trochę przeszło. Gdy robotnicy wyjechali na weekend, przytulił mnie, pocałował w policzek i przeprosił. Powiedział, że chyba przez zmęczenie pracą stał się taki drażliwy.
– Popatrz, Ewuś, mamy przed sobą cały weekend tutaj – powiedział. – Tylko ty i ja. Byłbym idiotą, gdybym dalej się na ciebie boczył. Szkoda czasu na takie głupoty. Spędźmy ten czas najlepiej, jak potrafimy.
No i ja, głupia, natychmiast zmiękłam. Nawet miałam w oczach łzy. Widział to dobrze. Jezu, jaka ze mnie durna baba.
W środę wieczorem byłam lojalna wobec Huberta, a wystarczyło kilka zgrabnych słów i byłam gotowa przychylić Mikołajowi nieba.
Napisałam jego imię. To chyba tylko dlatego, że kropelki od mamy działają.
Napiliśmy się wina i zjedliśmy delicje na zewnątrz, ale wieczór zrobił się dość chłodny.
Wzięłam go za rękę. Pomyślałam, że napalenie w kominku byłoby idealnym dopełnieniem naszej zgody. Najchętniej