Spojrzeliśmy w dół, na to, co mogło stanowić jedynie pomieszczenie centralne, o którym mówiły makrosy. To było jak wejrzenie we wnętrze miniaturowej planety. W tym wypadku jednak planeta znajdowała się na zakrzywionych ścianach pomieszczenia. W środku poruszały się po niebie wiotkie chmury, które przecinały nawet pojazdy latające. Wszędzie widać było budowle i roślinność.
– Piękne, prawda, sir? – spytała porucznik Marquis.
– Ta stacja jest pusta w środku. Wszystkie te rury i tunele na zewnątrz ją zasilają. To jak wydrążona planeta.
Były tam pola, lasy i wzgórza. Jak w ziemskiej, wiejskiej okolicy, tylko nie podzielone na kwadraty, jak w przypadku ludzi. Wszystkie ich drogi miały sporo krzywizn. Był to naprawdę urzekający widok.
– Muszą ich tu mieszkać całe miliony – powiedziałem w końcu. – I nie chcę ich wszystkich zabijać.
Oboje spojrzeli na mnie zaskoczeni, odrywając wzrok od pięknych widoków w dole.
– Chodźcie. Mamy misję do wykonania.
Rozdział 11
Cała historia stała się teraz o wiele jaśniejsza. To były Centaury – albo kozłoludy, jak nazywał ich Crow. Nanity przybyły tu i próbowały je ratować, ale zawiodły. Co mówił Alamo? Przegrali z makrosami, bo stracili swoją planetę. Najwyraźniej stracili więcej – wszystkie swoje planety. Mimo to przetrwali w tych sztucznych światach. Jak zatrzymali makrosy? Zapewne idąc na jakąś ugodę. Wiedziałem z doświadczenia, że maszyny były do tego skłonne, jeśli uznały, że leży to w ich interesie.
Wiedziałem też lepiej, jak wpasowujemy się w całe równanie. Moja propozycja sprawiła, że byli w stanie upiec kilka pieczeni na jednym ogniu. Mogli zabić moich żołnierzy, każąc im walczyć z innymi trudnymi rasami, dzięki czemu eksterminowaliśmy się nawzajem. Równie dobrze makrosy mogły niegdyś zawrzeć umowę i z Robalami, zanim kazały nam zdobyć ich świat.
Zacząłem się wściekać. Mój dawny gniew na Centaury powoli zastępowała świeża nienawiść wobec makrosów. Maszyny od początku rozgrywały biotyczne gatunki przeciwko sobie. Bezdusznie nas wykorzystywały – czego można było spodziewać się po rasie robotów. Byliśmy zmiennymi w ich kalkulacjach, niczym więcej. Błędami statystycznymi. Kawałkami pyłu i mięsa, służącymi do rozprawiania się z podobnymi sobie.
Jasne, Centaury zamordowały tamtej nocy moje dzieci. A ja zabiłem ich w słusznej zemście. Ale kto stał za tym wszystkim? Kto uzbroił obie strony i wysłał je przeciw sobie? Maszyny.
– Musi być sposób, aby się z nimi porozumieć – powiedziałem do Kwona.
Kwon wzruszył ramionami.
– Musi być. Nanity tego dokonały. Makrosy też.
Podszedłem do modułu komunikacyjnego. Najpierw rozkazałem marines we wszystkich wyrwach znaleźć sposób, by zajrzeć przez podłogi do centralnej komory. Wiedziałem już, że spenetrowaliśmy zewnętrzne poszycie habitatu i znajdowaliśmy się wewnątrz struktury, ale prawdziwa bitwa toczyć się będzie w sferoidalnym wnętrzu pod nami. „Podłoga” centralnej komory położona była równolegle do powierzchni planety, wokół której orbitowaliśmy. Oczekiwałem, że cała struktura będzie się obracać, aby wytworzyć ciążenie za pomocą siły odśrodkowej, ale zamiast tego grawitację generowano sztucznie. Nasze sensory wykazywały, że gdy wkroczymy do centralnej komory stacji, poczujemy przyciąganie pola grawitacyjnego i chociaż było ono bardziej zbliżone do księżycowego niż ziemskiego, po dostaniu się na powierzchnię sztucznej planety będziemy w stanie się po niej poruszać.
Po kolejnym rekonesansie Kwon wrócił do mnie podekscytowany.
– Jest tu system wind, sir. Kilka szybów prowadzących na powierzchnię głównej komory. Są spore, powinny zmieścić po dwudziestu ludzi.
– Jak je znalazłeś?
– Po prostu poszliśmy wzdłuż korytarzy. Centaury, które nas zaatakowały, użyły wind, aby się tu dostać.
– W takim razie chodźmy, zanim je wysadzą.
Nie dojechaliśmy na sam dół. Nie było to zaskakujące. Najwyraźniej jakiś ich inżynier zdążył wyłączyć windy, zanim dotarliśmy do głównej komory. W pewnych odstępach w szybie były otwory, przez które widzieliśmy jej przebłyski. Przejechaliśmy jakąś połowę drogi, ale większość moich żołnierzy nie dotarła nawet do wind.
Byli ze mną Kwon i porucznik Marquis. Połączyłem się przez radio z resztą, która pozostała na górze.
– Wracajcie po deskorolki – rozkazałem. – Rozwalcie kraty i polećcie nimi do podstawy szybów. Zabezpieczcie je i spotkajmy się tam.
– Jeśli zabierzemy ze sobą deskorolki – wtrąciła porucznik Marquis – możemy nie być w stanie się potem wydostać.
Wzruszyłem ramionami.
– Dlatego chciałem pojechać windą.
Po wyrazie jej twarzy widziałem, że nie podoba jej się odpowiedź. Nie chciała zostać tu bez możliwości ucieczki. Centaury musiały mieć jakąś armię i pewnie organizowały się na dole. I tak dałem im już zbyt wiele czasu na przygotowania.
Nie znaleźliśmy żadnych drabin. Jak Centaury miały ich używać? To, co odkryliśmy, niezbyt nas zadowalało. W szybie, wzdłuż ścian, znajdowała się cienka, spiralna półka. Miała mniej niż trzydzieści centymetrów szerokości. Pomyślałem o tych kopytnych stworzeniach. Przypominały kozy, a przecież kozice były znane z biegania po niedostępnych dla ludzi półkach skalnych.
Wyruszyliśmy, idąc w dół spirali. Szyb był głęboki na jakieś trzysta metrów, ale dzięki niskiej grawitacji i butom magnetycznym jakoś dawaliśmy radę. Przeszliśmy większą część drogi, zanim z ciemności wyłonił się pierwszy strzał lasera i spalił nogi żołnierza idącego przodem. Nieszczęśnik, wrzeszcząc, spadł w otchłań, odbijając się od ścian.
Ludzie przykucnęli i przygotowali miotacze. Wciąż wyposażeni byliśmy w lżejsze modele, przygotowane do wysokiej grawitacji Heliosa. Tu była walka w niskiej grawitacji, ale dobrze, że mieliśmy lekki sprzęt. Większe obciążenie w tej sytuacji kosztowałoby mnie więcej ludzi.
– Uważajcie, gdy strzelacie! – rozkazałem. – Nie trafcie swoich. Niech strzela tylko pierwsza dziesiątka.
Nie potrzebowali dalszej zachęty. Nasze osłony hełmów przyciemniły się w obliczu błysku laserów. Pod nami rozległy się eksplozje. Nie byłem pewien, czy trafiliśmy snajpera.
Kolejny strzał z dołu trafił w marine stojącego za mną. Przepalił jego kombinezon w okolicy stawu biodrowego. To był zwykły skafander, nie bojowy. Większość moich ludzi ich nie miała. Zajął się ogniem i zaczął spadać. Ja i kolejny marine w szeregu chwyciliśmy go za ręce.
– Kwon! – krzyknąłem. – Ocena sytuacji?
– Jesteśmy przyszpileni, sir. Nie mamy osłony.
– Jakie opcje?
Obie strony teraz strzelały. Myślałem, że paru z nich trafiliśmy, ale z dołu wciąż biły promienie, a my strzelaliśmy ślepo w dół długiego, ciemnego szybu.
– Możemy strzelać dalej – odparł Kwon – albo wrócić do kabiny windy.
Obie propozycje mi się nie podobały.
– Jak daleko jesteśmy od powierzchni?
– Kilkaset metrów.
– Pobiegnijmy po ścianach przy użyciu butów magnetycznych. Tylko ci w