Star Force. Tom 3. Bunt. B.V. Larson. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: B.V. Larson
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-65661-28-9
Скачать книгу
mieszkające tam istoty, kimkolwiek były. Widziałem to już w myślach. Zdesperowani przywódcy tych pięknych światów jakiś czas temu prowadzili negocjacje. Byli zmuszeni pójść na ugodę z makrosami, podobnie jak my, gdy groziła nam zagłada. Zawarli pokój, aby ocalić skórę. Oddali powierzchnię wszystkich sześciu planet, teraz pełnych makrosów, i zachowali jedynie habitaty satelitarne. Poszli na ten układ w dobrej wierze, zapewne wiele lat temu.

      A teraz makrosy miały wykorzystać nas do złamania rozejmu. Nie byliśmy makrosami, więc nas układ nie dotyczył.

      Rozdział 7

      Jednostki desantowe wróciły z misji ratowniczej mniej niż godzinę przed podanym przez makrosy czasem ataku. Szybko załadowaliśmy na każdy z okrętów po dwudziestu marines. To było mniej niż stu pięćdziesięciu ludzi, a wszystko zależało od nich. Dwustu kolejnych miało polecieć w kapsułach za każdym z okrętów desantowych.

      Chorąży Sloan był jednym z ocalałych, których przywieziono. Nie mogłem się nie uśmiechnąć. Wyskoczył z grawiczołgu i przetrwał, gdy ten przewrócił się na moich oczach, jeszcze na Heliosie. Tym razem znów przeżył, wbrew wszelkim przewidywaniom. Nie był nawet w takim kiepskim stanie, zważywszy, że spędził kilka dni w trybie awaryjnym, dryfując w przestrzeni kosmicznej.

      Spotkałem się z nim, gdy trwał rozładunek statków. Chwyciłem oburącz jego prawą dłoń.

      – Dobrze cię widzieć, Sloan – powiedziałem szczerze.

      – Pułkowniku! – odparł zmęczony, ale uradowany. – Pańskie szczęście to nic w porównaniu z moim, zapewniam.

      Zaśmiałem się lekko.

      – Wierzę. Powiedz, co się stało z Robalami, które zabraliście ze sobą w próżnię?

      Jego twarz na chwilę się zachmurzyła.

      – Niemal mi ich żal. Nie mieli na sobie skafandrów. Po prostu trzymaliśmy się od nich z dala, gdy umierali. Niektórym zajęło to sporo czasu.

      Skinąłem głową, wyobrażając sobie tę scenę. Musiała być paskudna.

      – Obliczyliśmy, że mieliście dość mocy na filtrację powietrza przez tydzień, ale co z ogrzewaniem, wodą, jedzeniem?

      – Byliśmy głodni i odwodnieni. Niektórzy próbowali przerobić mięso Robali na wodę destylowaną. Ale było zamarznięte, przez co zużywało jedynie moc. Czekaliśmy tam, dryfując ze złączonymi w łańcuch rękami. Nie myśleliśmy, że ktoś przyleci nam na ratunek, ale tylko paru rozhermetyzowało skafandry i popełniło samobójstwo. Opowiadaliśmy sobie różne historie i spoglądaliśmy na pierścień. Gdy przyleciały pańskie okręty, zaczęliśmy na zmianę nadawać, zwiększając moc transmisji, z nadzieją, że ktoś usłyszy.

      – Jeśli przeżyję i zobaczę jeszcze Ziemię – powiedziałem – każę odznaczyć każdego z twoich ludzi.

      – Przynajmniej w kosmosie nie ma rekinów, sir – odparł Sloan z lekkim uśmiechem.

      „Niestety są” – pomyślałem, ale roześmiałem się i zaprowadziłem ocalałych do lazaretu. Niektórzy próbowali zgłosić się na ochotnika do desantu, ale odmówiłem. Kazałem im odpocząć przed kolejną bitwą. Byli moją rezerwą.

      Wróciłem do cegły dowodzenia z ciężkim sercem. Mieliśmy mniej niż pół godziny do rozpoczęcia ataku. To była jedna z moich najtrudniejszych decyzji w ciągu ostatnich lat. Musiałem postanowić, czy marines Sił Gwiezdnych będą ponownie narzędziem w zimnych, bezdusznych, metalowych szponach makrosów. Nie stworzyłem tej armii w takim celu. Nie chciałem, aby tak się to potoczyło. Wyobraziłem sobie, że wielu dowódców w historii czuło się podobnie, gdy zdawali sobie sprawę, że ich ukochane armie zostały wykorzystane do niecnych celów. Do głowy przyszedł mi niemiecki generał Choltitz, który nie wykonał rozkazu wysadzenia Paryża.

      Ja byłem zmuszony decydować o jeszcze większych stawkach. Gdybym źle to rozegrał, mógłbym spowodować zgubę milionów istnień na Ziemi. Niestety, obcy, których rzucono już na kolana, musieli cierpieć po to, by nie musieli cierpieć ludzie. Ciężko jest brać udział w eksterminacji, ale uznałem, że wolę być odpowiedzialny za zniszczenie innego gatunku niż własnego. Starałem się uspokoić sumienie obietnicami. Spróbuję zaatakować i zobaczę, jak pójdzie. Nie musimy zabijać wszystkich. Przy odrobinie szczęścia poddadzą się. Być może wystarczy jeden atak. Czasami mówimy sami sobie takie piękne kłamstwa.

      – Jak się mają sprawy, Górski? – spytałem, wchodząc do cegły dowodzenia. Duży ekran obecnie pokazywał wyraźnie wszystkie dwadzieścia jeden planet różnych rozmiarów. Zarówno obcy cel, jak i krążowniki makrosów w układzie skupiały się wokół sześciu zdatnych do zamieszkania światów z wodą.

      – Sporo rzeczy, o których wzmiankowały makrosy, ma teraz sens. Przelecimy tuż przy celu. We wskazanym przez nich momencie wystrzelimy nasze siły inwazyjne w stronę wroga. Okręty desantowe mogą połowę drogi przeszybować widoczne w kosmosie jako małe, zimne obiekty. Będziemy wyglądać jak strumień lodu. Ale gdy się zbliżymy, muszą odpalić silniki, aby zwolnić, albo zaryzykować rozbicie się na pancerzu stacji. Zobaczymy, czy nas wtedy wykryją i zestrzelą.

      – Co z ósmą jednostką desantową? – spytałem.

      – Nie zdąży – odparł Górski. – Będziemy musieli poradzić sobie z siedmioma.

      – Nie mamy wyboru, sir – odezwała się major Sarin.

      – Co takiego? Zawsze mamy wybór, majorze.

      Sarin i ja przez sekundę spoglądaliśmy sobie prosto w oczy, po czym znów opuściła wzrok na ekran.

      – Jesteśmy niewolniczym wojskiem, prawda, pułkowniku? – spytał nagle Górski.

      – Co? – Odwróciłem się w jego stronę.

      – Myślałem, że jesteśmy najemnikami. To samo w sobie już było kiepskie. Ale jest gorzej. Nie mamy wyboru. Nie dostajemy żołdu. Musimy walczyć, aby nasze rodziny na Ziemi nie zginęły. Ciekawe, na jaki układ oni musieli pójść, aby przeżyć.

      Górski wpatrywał się w sześć pięknych światów na ekranie. Mój wzrok również tam podążył i tak samo się na nich zafiksował. Gdy patrzyło się na te planety, z całą ich obietnicą życia, idealnych zachodów słońca i uśmiechów, odczuwało się ból w głębi duszy. Pomagaliśmy złej stronie. Było to teraz jasne. Wiedziałem o tym, ale nie widziałem wyjścia z sytuacji. W takim ponurym nastroju ciężko walczyć. Ludzie nie będą skupieni. Zaczną popełniać błędy.

      Postanowiłem im pomóc. Stwierdziłem, że potrzebują czegoś, w co mogą uwierzyć, a zostałem im tylko ja. Postanowiłem skłamać.

      – Nie martwcie się – oznajmiłem oficerom. – Pracuję nad czymś. Wszystko dobrze się skończy.

      Wpatrywali się we mnie, wyraźnie podniesieni na duchu. Zaraziłem ich bakcylem nadziei. Nawet Sandra go złapała. Wyraźnie we mnie wierzyła. Cóż, do tej pory zawsze wyciągałem jakiegoś królika z kapelusza, a oni w dodatku chcieli wierzyć, więc wierzyli. Nie pytali nawet, jaki był mój plan. Wystarczyło im, że jakiś miałem. Wszyscy się odprężyli i poczuli pewniej. Wszyscy poza mną.

      Bo tylko ja wiedziałem, że ściemniam.

      Rozdział 8

      Gdy żołnierze wchodzili na okręty desantowe, spotkałem Kwona w ładowni. Pokład zakrzywiał się tutaj łagodnie, jako że miał kształt ogromnego cylindra. Wielkie wrota stały otworem, ich cztery pokrywy rozsunięte były niczym stalowy kwiat, wpuszczając białe światło odbite od lodowej planety, obok której przelatywaliśmy, oraz żółte światło pobliskiej gwiazdy, rzucające mocne, długie cienie.

      Kwon, podobnie jak ja, nosił jeden z nowych skafandrów bojowych. Wyglądał jak wielki robot. Jego