– Sir? – odezwał się kapitan z kanciastego hełmu.
– Tak, Kwon? Co jest?
– Czas ruszać. Makrosy rozkazują wyskoczyć przez wrota.
– Aha – odparłem zdumiony, że minęło tyle czasu. – Czemu nikt mnie nie wezwał?
Kwon wskazał na mój hełm. No tak, zdjąłem go i wyłączyłem radio. Nie mogłem się przez nie skupić.
– W takim razie zapraszam do okrętu desantowego. Zaraz tam będę. Startujemy za pięć minut.
Gdy zniknął, odwróciłem się do fabryki. Kazałem jej połączyć się z pozostałymi. Miały pod moją nieobecność produkować więcej min i skafandrów. Nie wiedziałem, ile zdołają wytworzyć w czasie, który nam pozostał, ale uznałem, że będzie to musiało wystarczyć. Nie wiedziałem nawet, czy będziemy mieli okazję z nich skorzystać.
Gdy już weszliśmy do okrętów desantowych, stwierdziłem, że przypominają moje stare grawiczołgi. Zaprojektowałem je jeszcze na Ziemi i miały podobny, naśladujący rekina kształt. Były smukłe i niebezpieczne.
Kiedy zbliżyłem się do okrętu, w którym zarezerwowałem sobie miejsce, ledwie starczyło czasu na to, aby nanitowe ramię sięgnęło i przypięło mnie, zanim wystartowaliśmy. Spoglądałem na przednią ścianę, po której ruszały się metaliczne kropki. Każda wskazywała, gdzie znajduje się pobliski okręt. Nasz oznaczony został na zielono, a jego siostrzane jednostki na żółto. Dwa wielkie okręty makrosów były niebieskie i podłużne. Widziałem, że nasza zielona kropka była ostatnim ogniwem łańcucha. Nieco spóźniliśmy się na imprezę.
Tuż za nami pojawiły się setki niewielkich kropek. Były tak małe i liczne, że wyglądały jak nierówności na ścianie okrętu. Wiedziałem, że to żaden szum, lecz moi ludzie. Każdy z nich stał w kapsule, ze sztywnymi nogami, ściskany przez przyspieszenie. Kapsuły składały się z dwóch trzydziestocentymetrowej szerokości parabolicznych dysków z jednostką napędową z tyłu i nanitowym poszyciem chroniącym użytkownika. Kapsuły potrafiły latać same, ale można było przełączyć je na sterowanie ręczne – marine był wtedy w stanie kierować ich ruchem, przechylając się. Moi ludzie mieli już dla nich parę przezwisk: spodki, deskorolki i latające talerze.
Wnętrza okrętów desantowych składały się z jednolitego metalu. Umieściłem systemy kontrolne w siedzeniu każdego z marines, u podstawy nanitowych ramion służących nam za pasy. Zwykle okrętami nanitów sterowało się za pomocą głosu, bezpośrednio komunikując się z mózgiem. Nie chciałem, aby moi marines lecieli do walki trzymani przez nanitowe ramiona, których nie mogli sami zwolnić. Trudno było przewidzieć warunki bojowe. Ucierpieć mógł mózg okrętu albo pilot. Dzięki mojemu projektowi każdy z żołnierzy miał jakiś stopień kontroli nad sytuacją. Jeśli przyciśnie lub kopnie metalowy guzik, zostanie wypuszczony.
– Strzelają już do nas? – spytałem pilotkę.
– Nie, sir – odparła. Porucznik Joelle Marquis była młoda i niedoświadczona, ale nie dało się tego poznać w jej głosie. W wypowiadanych z lekkim francuskim akcentem słowach rozbrzmiewał autorytet. Była jedną z osób, które zabrałem ze sobą na wypadek, gdybym potrzebował dowódcy eskadry. Na Heliosie głównie pilnowała ścian, ale teraz jej umiejętności były bardzo przydatne.
Kwon pochylił się i pomachał do mnie, pokazując, że chciałby zetknąć się hełmami. Od razu to zrobiłem, zastanawiając się, co mój zastępca chciał przekazać mi na osobności. Jako że okręty pozbawione były wewnętrznego ciśnienia, mogliśmy porozumiewać się jedynie drogą radiową. Jednakże dzięki zetknięciu hełmów wibracje przekazywały głos, słyszalny jedynie przez drugą osobę. Wpatrywałem się w wielką, uśmiechniętą twarz kapitana.
– O co chodzi, kapitanie? – spytałem.
– Niezła laska, co?
– Kto? – Patrzyłem mu prosto w oczy.
– Joelle. – Zwrócił wzrok w stronę dziobu okrętu. – Uwielbiam tę francuską gadkę.
Parsknąłem z niedowierzaniem. Kwon był świetnym marine, ale czasami zachowywał się jak dziecko. Chyba nie był w typie Joelle. To zbyt ładna kobieta, a on był górą mięsa w puszce. Ale uznałem, że jeśli dobrze mu się o niej marzy, niech robi to dalej.
– Powodzenia, Kwon – oznajmiłem. – Ale poczekaj, aż skończymy walczyć, dobra?
– Dobra, dobra! – odparł. Wciąż szczerzył zęby, aż w końcu usiadł. Nanitowe pasy wydawały się podekscytowane całym tym pochylaniem się i rozciąganiem. Skróciły jego uprząż, praktycznie przymocowując go do ściany. Nanitowe ramiona w czasie misji były jak kury opiekujące się pisklętami.
– Jesteśmy pod ostrzałem – ogłosiła Joelle. Mówiła spokojnie, ale słyszałem w jej głosie napięcie. Nie miałem jej za złe, że się martwi.
Zaczęliśmy nagle kołysać się na boki. Wiedziałem, że pilotka odpala boczne systemy napędowe, które kazałem zainstalować, i wykonuje losowe manewry unikowe, aby uniknąć trafienia. Wrogowi nieco zajęło stwierdzenie, że ma kłopoty. Byliśmy już w trzech czwartych drogi. Za jakąś minutę okręty musiały uruchomić dziobowe silniki, aby zmniejszyć przyspieszenie i nie rozbić się o stację.
Spojrzałem na ekran. Instalacja satelitarna była wielka i czerwono-brązowa. Wyglądała jak mały księżyc, ale o nieco dziwnym kształcie. Inaczej niż w przypadku ziemskich konstrukcji, to coś wydawało się organiczne. Kłębiło się od rur i wirujących koronkowych kryz. Powiedziałbym, że wyglądało jak pokryty pajęczyną strąk fasoli. Nie widziałem na ekranie ognia przeciwnika. Zapewne nie użyli pocisków.
Nagle w okręt uderzył promień i przebił cienki kadłub. Osłona hełmu natychmiast uległa zaciemnieniu. Intensywność światła przyprawiała o ból głowy. Przez sekundę wydawało mi się, że jeden z moich ludzi odbezpieczył broń i wystrzelił z miotacza. Chciałem już na niego wrzasnąć, gdy poczułem nacisk na prawe ramię.
Siła odśrodkowa popchnęła mnie na marine po mojej prawej, podczas gdy facet z lewej wpadł na mnie. Czułem ruch okrętu: wirowaliśmy. Odzyskałem wzrok – osłona hełmu znów się rozjaśniła. Obracaliśmy się z przyspieszeniem przynajmniej trzech g. Nie mieliśmy już górnej części kadłuba. Przez otwór w nanitowej powłoce widziałem przesuwające się gwiazdy.
– Dostaliśmy! – krzyknął zupełnie niepotrzebnie Kwon. – Rozkazy, sir?
Zawsze wiedziałem, że te okręty będą dla wroga jak kaczki, gdy tylko się opamięta. Problem był taki, że nie mogliśmy zbliżyć się do niego z dużą prędkością. Cholerne makrosy i ich umowy. Znowu pokazali, że życie moich ludzi nic dla nich nie znaczy.
– Opuszczamy okręt, czeka nas kolejny atak – rozkazałem. – Uruchomić deskorolki. Koniec grupowej przejażdżki!
– Co ze mną, sir? – spytała Francuzka. Zaskoczył mnie jej głos. Nie spodziewałem się, że przeżyła.
Porucznik Joelle Marquis. Młoda, ładna, z akcentem, który działał na Kwona. Ale musiałem być twardy. Nie mogłem martwić się jej przetrwaniem bardziej niż resztą z nas.
– Możesz sterować okrętem? – spytałem. Wokół mnie dwudziestu ludzi pospiesznie odłączało zabezpieczenia, ściskające ich jak dłonie przerażonego dziecka. Wszyscy wyciągali właśnie dyski, na których siedzieli, i spieszyli się, by opuścić pokład przez dziurę w dachu.
– Mogę lecieć – odparła.
– Potrzebujemy, aby to wielkie laserowe wiertło przebiło kadłub stacji. Powodzenia, poruczniku.
– Dziękuję.
Wyskoczyłem,