– Sir? – zabrzmiał znajomy głos.
Odwróciłem się i ujrzałem Kwona. Nie byłem zaskoczony, że go widzę – miał dwadzieścia pięć procent szans, że tu trafi i znałem go na tyle dobrze, że wiedziałem, iż będzie chciał podążać za mną. Ale zaskoczyło mnie, kto mu towarzyszył.
– Porucznik Marquis? – spytałem.
– Tak, sir. Cieszę się, że tu jestem – odparła. Kobieta była normalnego wzrostu, ale przy Kwonie wyglądała jak dziecko.
– Myślał pan, że Joelle nie żyje, prawda? – spytał Kwon. – Złapałem ją.
– Złapałeś?
– Mniej więcej – potwierdziła porucznik Marquis.
– Miałem jedną z tych większych deskorolek – wyjaśnił Kwon. – Wie pan, tych do cięższego sprzętu. Zobaczyłem, jak okręt wybucha, i wiedziałem, że jeśli przeżyła, to nie ma szansy wejść na spodek. Więc wypatrywałem jej i złapałem, gdy przelatywałem obok.
Zbudowaliśmy nieco większą jednostkę dla niektórych marines. Większości z nich używali sanitariusze do przewożenia rannych. W przypadku Kwona sam był dodatkowym ładunkiem. Zmrużyłem oczy, próbując znaleźć lukę w jego historii.
– Powinno ją wyrzucić pod kątem, a przynajmniej powinna lecieć w kierunku stacji z niższą prędkością niż ty.
Kwon wzruszył ramionami.
– Tak, przyhamowałem i ją znalazłem.
– Ryzykowne, Kwon. – Spojrzałem na porucznik Marquis. – Chyba jesteś mu winna drinka.
Skinęła głową.
– Jesteśmy umówieni.
Odwróciłem się, kręcąc głową.
– Dobrze, że oboje przeżyliście. Poruczniku, przydzielam panią do grupy zwiadowczej.
Kwon nie narzekał, Marquis także nie. Skierowałem ją do jednego z korytarzy. Z ogrodu wychodziło ich przynajmniej dwadzieścia i chciałem, aby zrobiono w każdym z nich rekonesans, zanim wyruszymy dalej. Na razie nie nawiązaliśmy kontaktu z kosmitami.
Ale miało się to wkrótce zmienić.
Rozdział 10
Pierwsza szarża była dla mnie lekkim szokiem. Walczyłem już z podobnym wrogiem. Dawno, dawno temu.
Obcy mieli około metra dwudziestu wzrostu i cztery kopyta. Posiadali też kończyny przypominające ręce, z trzema przeciwstawnymi palcami wyglądającymi jak trójnogi z kciuków. Na głowach nosili ostre rogi wyrastające prosto w górę.
Inaczej niż Centaury, z którymi walczyłem na pokładzie Alamo, gdy zostałem wzięty do niewoli, ci obcy nie byli pokryci jedynie futrem o barwie cynamonu. Mieli na sobie skafandry i trzymali broń. Czterech z nich ruszyło galopem za jednym z moich zwiadowców i zagoniło go z powrotem do nas. Gdy umykał, zmienili jego nogi w parujące kikuty. Korzystali z broni energetycznej, podobnie jak my. Z zaniepokojeniem zauważyłem, że była niemal identyczna. Nosili plecaki z reaktorami, połączonymi z miotaczami za pomocą grubych kabli. Kiedy zmienili zwiadowcę w popiół, ledwie mieli czas zareagować, gdy moi ludzie odwdzięczyli się tym samym.
– Cóż, tej grupy już nie przesłuchamy – stwierdziłem kwaśno. Nie zamierzałem jednak zbytnio się tym martwić. Po tym, jak zabili jednego z naszych marines, nie mogłem oczekiwać, aby moi ludzie byli pełni łaski i powiewali białą flagą.
– Mają naszą broń, sir – stwierdził Kwon, pochylając się nad dymiącymi trupami.
– Owszem. Nanity dały im tę samą technologię.
Kwon nic nie odpowiedział. Zapewne był zdezorientowany sytuacją. Dałem mu najlepszy lek na konfuzję – rozkazałem poprowadzić grupę żołnierzy do tunelu, z którego przyszły Centaury, i zabezpieczyć go.
– Nie strzelajcie do wszystkiego, co się rusza. Nie jesteśmy tu, aby ich eksterminować. Przynajmniej z tego, co wiem.
Czekało mnie teraz kolejne nieprzyjemne zadanie. Musiałem porozmawiać z dowództwem makrosów. Z tego, co mi wiadomo, osiągnęliśmy cel – spenetrowaliśmy obcą strukturę. Może nazwanie jej zdobytą było nieco naciągane, ale zawsze istniała szansa, że makrosy uznają, iż tyle wystarczy.
Podniosłem jeden z zestawów komunikacyjnych, które załadowałem na każdy okręt desantowy, i połączyłem go z nanitowym kablem prowadzącym do powierzchni stacji.
– Dowództwo makrosów, tu Kyle Riggs.
Cisza. Miło być docenianym.
– Dowództwo makrosów, wykonaliśmy zadanie. Wrócimy teraz na okręty.
– Misja niekompletna.
– Spenetrowaliśmy wrogiego satelitę. Zabiliśmy wszystkich obrońców, którzy nas zaatakowali. Nasza misja została spełniona.
– Misja niekompletna.
– Zdefiniujcie wymagania do ukończenia misji – odparłem, mając nadzieję, że nie chcą, abyśmy wyrżnęli milion centaurzych cywili. Nie byłem nawet pewien, czy bylibyśmy w stanie to zrobić, zważywszy, że ich broń była tak dobra, jak nasza.
– Zająć strukturę wroga.
– Którą część struktury mamy przejąć?
– Brak pozwolenia na pytanie.
– Cholera. Zignorujcie to – powiedziałem, zdając sobie sprawę, że niechcący zadałem pytanie. Z wnętrza tunelu, do którego wysłałem marines, widziałem błyski światła i słyszałem w radiu krzyki. Zapewne starliśmy się z kolejnym patrolem. Wyglądało na to, że wróg odpowiada ogniem.
– Podajcie punkt docelowy, do którego należy dostać się, by zająć strukturę – powiedziałem stanowczo.
Przez chwilę milczeli.
– Istnieje kilka takich punktów.
– Podajcie najbliższe.
– Centra napędowe wymagane do orbitowania zlokalizowane są półtora kilometra w stronę środka struktury.
Napęd do orbitowania? Zmarszczyłem brwi.
– Podajcie kolejny punkt – odparłem, ale miałem dziwne przeczucie…
– Najcieńszy punkt kadłuba, który pozwoli na wystrzelenie centralnego punktu w kosmos, jest osiem kilometrów od waszej pozycji, na części struktury zbliżonej do powierzchni planety.
No to miałem rozkazy. Nie potrzebowałem kolejnej wskazówki. Opcją A było zniszczenie silników powstrzymujących stację przed spadnięciem na planetę. Opcją B było wysadzenie dziury w centralnej części instalacji i rozszczelnienie całej konstrukcji.
Nie chcieli, abym zdobył tę strukturę. Nie chcieli, żebym zabił wszystkich uzbrojonych obrońców i wymusił kapitulację. Chcieli, abym ją zniszczył. Zabił wszystkich na pokładzie. Może dla makrosów koncepcje zdobycia i zniszczenia były synonimami.
Rozmyślałem, co robić dalej, a tymczasem rozkazałem swoim ludziom powstrzymać dalszy atak.
– Pułkowniku Riggs? – usłyszałem krzyk przez radio. To była porucznik Marquis. – Sir?
– Słucham. Proszę mówić.
– Stoję na jakiegoś rodzaju kracie. Chyba powinien pan to zobaczyć.
– Jestem zajęty. O co chodzi, poruczniku?
Cisza.
Wstałem,