– Ha, ha, w głębi duszy pękam ze śmiechu, słowo daję – powiedział. – Nie zatrzymuję cię przed wyjściem na manicure czy szybki wypad do Barneys?
Leigh roześmiała się z przymusem. Tak dobrze ją znał, że było to niesamowite. Chociaż jeśli chodzi o szczegóły, planowała wizytę u fryzjera i szybki wypad do Barneys. Właściwie niespecjalnie mogła sobie teraz pozwolić na jedno czy drugie, ale niedostatki w zakresie higieny osobistej i brak prezentu upoważniały ją, by zaszaleć.
– Oczywiście, że nie. Co mogę dla ciebie zrobić?
– W moim biurze jest ktoś, kogo chciałbym ci przedstawić. Przyjdź tu na chwilę.
Cholera jasna! Ten facet miał niesamowity dar wyczuwania najbardziej niedogodnych momentów i zwracania się wtedy z jakąś prośbą. Było to przedziwne i po raz setny zaczęła się zastanawiać, czy założył w jej biurze podsłuchu. Zrobiła kolejny uspokajający wdech i zerknęła na zegarek. Spotkanie ma za piętnaście minut, salon jest oddalony o dziesięć.
– Zaraz będę – powiedziała z entuzjazmem wystarczającym, by powalić sekwoję.
Pospiesznie przemknęła między boksami i krętymi korytarzami, które oddzielały jej biuro od biura Henry’ego. Najwyraźniej chciał, żeby poznała potencjalnego autora albo kogoś nowego, kto właśnie podpisał umowę, ponieważ gorąco wierzył w skuteczność zademonstrowania, że Brook Harris działa jak rodzinna firma, i nalegał na przedstawianie nowym autorom wszystkich redaktorów. Była to jedna z rzeczy, które zrobiły na niej największe wrażenie, gdy zaczynała – i jeden z głównych powodów, dla którego tak wielu autorów podpisywało umowy z Brook Harris i trzymało się wydawnictwa przez całą karierę – ale dzisiaj było to naprawdę cholernie wkurzające. Jeżeli to ktokolwiek oprócz Toma Wolfe’a, nie była zainteresowana. Skręcając za róg i mijając windę, robiła obliczenia. Przemowa: „gratuluję przyłączenia się do rodziny, jesteśmy tacy szczęśliwi, że będziemy razem pracowali” albo coś w rodzaju: „nie możemy się doczekać, to wielki zaszczyt, że dołączył pan do naszej rodziny” potrwa tylko kilka minut. Kolejna minuta albo dwie na udawane zainteresowanie obecną pracą nowego/potencjalnego autora plus jeszcze jedna, by pogratulować mu sukcesu poprzedniej publikacji, i ma szansę wyjść stamtąd, nim upłynie pięć minut. Lepiej, żeby się to udało.
Poprzedniej nocy tak długo siedziała nad notatkami na temat ostatniego rozdziału wspomnień będących nowym nabytkiem wydawnictwa, że nie usłyszała budzika i musiała gnać do pracy bez prysznica, żeby zdążyć na spotkanie w dziale sprzedaży. Dopiero w chwili, gdy zobaczyła na swoim biurku wysoką jak wieża purpurową orchideę z notatką: Kocham Cię i nie mogę się doczekać wieczornego spotkania. Szczęśliwego pierwszego roku! – przypomniała sobie, że Russell zrobił rezerwację u Daniela, by uczcić ich pierwszą rocznicę. Typowe. Jedyny raz, odkąd zaczęła pracę – a może w ogóle w życiu – zaspała i wyszła z domu, wyglądając jak bezdomny, i ten jeden raz akurat miało to znaczenie. Na szczęście Gilles zgodził się wcisnąć ją na czesanie w ostatniej chwili („Możesz skorzystać z terminu Adriany, jeżeli nie będzie jej to przeszkadzało – zaproponował. – Nie przeszkadza jej! – wrzasnęła Leigh do telefonu. – Na moją odpowiedzialność!”). Wracając do biura, zamierzała wpaść do Barneys i złapać butelkę wody kolońskiej, krawat albo cokolwiek, co leży blisko kasy i jest zapakowane. Nie miała czasu do stracenia.
– Możesz od razu wchodzić. – Energiczna nowa asystentka Henry’ego śmiesznie rozciągała zgłoski. Sterczące włosy z różowymi pasemkami nie pasowały do południowego akcentu ani do polityki konserwatywnej firmy, ale wyglądało na to, że zna ortografię i nie robi wrażenia otwarcie wrogiej, więc przymknięto na nie oko.
Leigh skinęła głową w podziękowaniu i wpadła przez otwarte drzwi.
– Halo! – rzuciła do Henry’ego. Stawiała, że siedzący naprzeciw niego mężczyzna, którego widziała z tyłu, jest po czterdziestce. Mimo ładnej pogody miał na sobie bladoniebieską koszulę i oliwkową sztruksową marynarkę z łatami na łokciach. Włosy w kolorze brudnego blondu – właściwie jasnego brązu, teraz, kiedy przyjrzała się uważniej – miał w idealnym nieładzie, opadały lekko na kołnierzyk i zachodziły na uszy. Jeszcze zanim się odwrócił, wiedziała, że jest atrakcyjny, może nawet fantastyczny. Pewnie po części dlatego przeżyła taki wstrząs, kiedy ich oczy wreszcie się spotkały.
Zaskoczenie było podwójne. Przede wszystkim pomyślała, że nie jest nawet w połowie tak przystojny, jak się spodziewała. Żadnych elektryzująco niebieskich czy zielonych oczu, jak obstawiała, ale przeciętne szarobrązowe, a nos jednocześnie spłaszczony i wydatny. Miał jednak nieskazitelne zęby, proste, białe, fantastyczne zęby, zęby, które powinny zagrać główną rolę w reklamie pasty do zębów i to właśnie one przykuły jej uwagę. Dopiero kiedy się uśmiechnął, ujawniając głębokie, lecz w jakiś sposób atrakcyjne zmarszczki mimiczne, oczywiście, że od śmiechu, zdała sobie sprawę, że go rozpoznaje. Z niezobowiązującym uśmiechem i przyjaznym wyrazem twarzy patrzył na nią Jesse Chapman, człowiek, którego talent porównywano do talentu Updike’a, Rotha i Bellowa, MacInnerneya, Forda i Franzena. Rozczarowanie, pierwsza powieść – opublikowana, gdy miał dwadzieścia trzy lata – należała do tych niesamowicie rzadkich książek, które odniosły sukces jednocześnie komercyjny i literacki, a reputacja Jessego (niegrzeczny geniusz) ugruntowywała się z każdym przyjęciem, w którym wziął udział, modelką, z którą się umówił, i książką, którą napisał. Sześć czy siedem lat temu zniknął po, jak głosiła plotka, odwyku i serii fatalnych recenzji, ale nikt nie wierzył, że będzie się ukrywał wiecznie. Fakt, że jest tu, u nich w biurze, mógł oznaczać tylko jedno.
– Leigh, mogę przedstawić cię Jessemu Chapmanowi? Oczywiście znasz jego książki. Jesse, to Leigh Eisner, moja najbardziej obiecująca redaktorka, a także ulubiona, gdybym musiał wybrać.
Jesse wstał i chociaż tylko patrzył jej w oczy, czuła, że jest oceniana. Zaczęła się zastanawiać, czy podobają mu się dziewczyny z ciasno ściągniętymi kucykami i bez makijażu. Modliła się, żeby tak właśnie było.
– Mówi tak o wszystkich – stwierdziła uprzejmie, wyciągając rękę na spotkanie z ręką Jessego.
– Oczywiście – gładko odparł Jesse, obejmując jej dłoń obiema rękami. – I dlatego wszyscy go uwielbiamy. Przyłączy się pani do nas? – Machnął ręką w stronę wolnego miejsca obok siebie na małej sofie i spojrzał na Leigh.
– Cóż, właściwie, właśnie…
– Z przyjemnością się przyłączy – pospieszył z odpowiedzią Henry.
Leigh oparła się chęci obrzucenia go gniewnym spojrzeniem i usadowiła się na starożytnej sofie. Pa, pa, czesanie, pomyślała. Pa, pa, Barneys. To będzie cud, jeżeli Russell w ogóle się do niej odezwie po katastrofie, którą z pewnością okaże się dzisiejszy wieczór.
Henry odchrząknął.
– Jesse i ja właśnie omawialiśmy jego ostatnią powieść. Mówiłem, jak wszyscy, naprawdę cały przemysł wydawniczy, uznaliśmy atak w „Timesie” za niewybaczalny. Doprawdy, powinni się wstydzić, w oczywisty sposób była to recenzja z tezą. I zupełnie nikt nie potraktował jej poważnie. Był zupełnie…
Znów się uśmiechając, tym razem z lekkim rozbawieniem, Jesse zwrócił się do Leigh:
– A co pani o tym sądzi, moja droga? Czy uważa pani, że ta recenzja była uzasadniona?
Leigh