Wyszli z komendantury i zeszli kamienną ścieżką do obozu, który już był prawie skończony. Prace trwały jedynie przy barakach dla niemieckich jeńców, którzy mieli być odgrodzeni od reszty więźniów. Nie z obawy przed ucieczką, ale istniało duże prawdopodobieństwo, że lokalni urkowie zgotują im piekło na ziemi, a on tego nie chciał. Potrzebował każdej pary rąk w zaboju, bo normy, jakie mu narzucono, były drakońskie. Minęli stołówkę i kuchnię, gdzie jak zwykle kręciło się kilka osób w nadziei na jakieś resztki jedzenia albo przydział do mycia kotłów. Chętnych do tego zajęcia było tak wielu, że niekiedy dochodziło do bójek między oczekującymi. Stiepan wkrótce odkrył, dlaczego akurat do tego zajęcia jest tak wielu chętnych, chociaż do innych prac należało więźniów wyznaczać niemal siłą. W ogromnych kotłach, gdzie gotowano kaszę, pozostawało sporo ziaren przyklejonych do ścianek, najczęściej była to tylko przypalona mamałyga z rozgotowanych resztek. Skrobiąc taki kocioł, więzień miał prawdziwą ucztę, bowiem racje żywnościowe przydzielane osadzonym nie mogły w najmniejszym stopniu zaspokoić ich głodu.
Minęli magazyny żywności i zasobniki z wodą pitną, po czym stanęli przed drewnianym barakiem, który wciąż pachniał żywicą. Nie był, jak wiele innych, zbudowany z modrzewiowych desek, które zdawały się nigdy nie wysychać, ale takich najwięcej im dostarczano. Drewno sosnowe Kaganowski wykorzystał więc na budowę magazynów żywnościowych, żeby jedzenie nie zgniło w wilgoci, na swój dom, budynki administracji i właśnie ambulatorium. Przynajmniej na tę część, gdzie znajdowała się słabosilka, bo istniała szansa, że jej pacjenci rychło powrócą do pracy. Zaś aktirowka, w której jedynie czekano na śmierć, zbudowana była z takiego samego drewna jak baraki. Na razie to miejsce było puste, ale Stiepan wiedział, że za kilka miesięcy, podobnie jak w innych obozach, zapełni się półżywymi więźniami.
Natasza weszła do baraku i od razu zapragnęła zostać pielęgniarką, bez względu na to, co robiła wcześniej. Było tutaj dużo przestronniej niż w pomieszczeniach mieszkalnych, nie śmierdziało też tanią machorką i przepoconymi ubraniami.
– Przyprowadźcie tego lekarza z pieriesylnego. – Stiepan zwrócił się w kierunku lekko zgarbionego mężczyzny z dziwną twarzą, która Kaganowskiemu przywodziła na myśl postać Quasimodo.
– Oczywiście – odpowiedział usłużnie mężczyzna i opuścił ambulatorium.
Tymczasem Natasza przechadzała się po pomieszczeniach, zaglądała do szafek i dotykała palcami prawdziwej czystej pościeli. Potem jakby zawstydziła się i cofnęła zniszczoną dłoń z poduszki. Kaganowski nic nie powiedział, jedynie uśmiechnął się pod nosem i pomyślał, jak niewiele trzeba, by sprawić komuś radość.
Po kilku minutach w progu baraku stanął wysoki mężczyzna o wychudzonej posturze, zapadniętych oczodołach i gęstym zaroście. Wyglądał, jakby miał być pierwszym pacjentem nowego ambulatorium, ale Stiepan skinął głową i krótko oświadczył:
– To jest lekarz. On cię wszystkiego nauczy.
Natasza odwróciła głowę i uśmiechając się do przybysza, powiedziała:
– Jestem kompletną ignorantką. Będziecie mieli ze mną sporo kłopotu.
Kaganowski pokręcił głową i zwrócił się do dziewczyny:
– On jest frycem. Nie rozumie po rosyjsku. Musisz mu to samo powiedzieć po niemiecku, chociaż proponowałbym bez tego uśmiechu.
Jej wyraz twarzy zmienił się w jednej chwili. Zbladła, a uśmiech zniknął w okamgnieniu. Podbiegła do wychudzonego lekarza i po prostu rzuciła się na niego, drapiąc mu twarz, kopiąc i plując na niego. Kaganowski nie spodziewał się takiej reakcji, zdążył jedynie pomyśleć, że jeśli dziewczyna zechce użyć nożyczek leżących na blacie stolika, ponownie zostaną bez doktora.
– Andriusza! – krzyknął Stiepan. – Zabierzcie ją do BUR-u!
Mężczyzna jakby ocknął się i podbiegł do Nataszy. Chwycił ją za ręce i brutalnie wykręcił je do tyłu. Ta jednak wciąż wierzgała nogami, pluła i zachowywała się jak opętana przez samego diabła.
– Wy skurwysyny! – krzyczała Natasza, to po niemiecku, to po rosyjsku. – Wszystkich mi zabiliście, z głodu jak bezpańskie psy pozdychali, parszywe gnoje. Przez was zostałam sama jak palec. Zabiję cię, gnido, zabiję cię!
Andriusza wzmocnił uścisk i popchnął kobietę w kierunku drzwi wejściowych, by zaprowadzić ją do baraku karnego usilennogo reżima, w skrócie nazywanego „burem”.
Niemiecki więzień stał wciąż w tym samym miejscu i zakrywał dłońmi podrapaną twarz. Mimo że był wyjątkowo chroniony, by nie stać się ofiarą urków i tak w końcu został zaatakowany. I to przez kobietę, która trafiła do łagru jako biełoruczka, czyli polityczna, a ci, jak wiadomo, nie byli groźni.
Kaganowski milczał. Był zły na Nataszę, bo wydawało mu się, że mają rozwiązany problem, gdy tymczasem znowu będzie musiał szukać nowej tłumaczki. Miał w zanadrzu jeszcze jedną dziewczynę, po uniwersytecie, i ta zdaje się mówiła perfekcyjnie po niemiecku, ale była jakaś kompletnie przygaszona, jakby już cierpiała na pelagrę, chociaż wciąż miała i włosy, i pełne uzębienie. Może więc jej zachowanie było jedynie wynikiem złego stanu psychicznego. Nie miał wyboru, więc gdy tylko powrócił Andriusza, nakazał mu przyprowadzić tę drugą. Kolejną dziewczynę z Leningradu – Olgę Iwanownę.
Kilka minut później do baraku szpitalnego weszła wymizerowana młoda kobieta, w której tliły się resztki urody zabranej przez trudne warunki życiowe. Miała duże jasne oczy i wydatne usta, teraz spierzchnięte i blade.
– Umiecie mówić po niemiecku? – zapytał Kaganowski.
– Tak – odpowiedziała cicho.
– Ten człowiek tutaj… – Wskazał dłonią na niemieckiego lekarza. – …jest jeńcem i doktorem z lazaretu. Będziecie jego oczami i uszami.
Przez chwilę obserwował Olgę w obawie, czy nie powtórzy się sytuacja sprzed kilkunastu minut, jednak dziewczyna nie wykazywała żadnej agresji. Wręcz przeciwnie, była apatyczna, podobnie jak niemiecki jeniec. Powoli przytaknęła i zapytała cicho:
– Co mam robić?
– Odpowiadaj na jego pytania, słuchaj jego wytycznych. Za kilka godzin przyjdą tutaj pierwsi pacjenci. Pracowałaś kiedyś z chorymi? – tłumaczył oschle Stiepan.
– Nie, byłam nauczycielką, ale poradzę sobie.
– Andriusza, pilnujcie ich i meldujcie, jeśli pojawią się problemy – mruknął komendant i wyszedł z baraku.
Andriusza przysunął sobie stojące obok biurka krzesło, rozsiadł się i bacznie przyglądał się parze. Rychło jednak stracił zainteresowanie, ponieważ nie rozumiał ani słowa z tego, o czym mówili. Niekiedy prosił Olgę o przetłumaczenie jakiegoś fragmentu rozmowy, ale okazało się, że dyskutują o jakichś medycznych pierdołach, które kompletnie go nie interesowały. Mógł oczywiście założyć, że Olga Iwanowna kłamie, ale cóż mógł zrobić. Lekarz był im potrzebny, bo liczyły się każde ręce do pracy, a z wycieńczonymi i chorymi były tylko problemy. Jeśli więc istniała szansa, że któryś z więźniów jest w stanie wydobrzeć i powrócić do swoich zajęć, należało wykorzystać ten fakt, nawet zatrudniając „fryca”. Poza tym choroby miały to do siebie, że nie zważały na paragrafy i ich ofiarą padali także strażnicy i brygadziści.
– Mam na imię Ernst