Po chwili jednak przyszedł mu do głowy inny pomysł. Nie gwarantował co prawda stuprocentowego sukcesu, ale mógł być jakimś punktem zaczepienia.
– Wiesz, Horst, ta moja znajoma miała brata. Emil Lewin się nazywa i wiem na pewno, że współpracował z gestapo. Zapewne znajdował się na waszej liście płac. Więc może on mógłby mi pomóc, w końcu kto jak kto, ale rodzony brat powinien wiedzieć, gdzie mieszka jego siostra – zasugerował Igor.
– E… no to trzeba było tak od razu. Jeśli w istocie z nami współpracował, wystarczy, że wyślę telefonogram. A wiesz, w jakim mieście to było? Wtedy mógłbym załatwić sprawę jedną rozmową – dumnie powiedział Horst.
– W Warszawie… – niemal wyszeptał Łyszkin.
To miasto zawsze wywoływało w nim wspomnienia. Zarówno te dobre, jak i te złe. W nim przeżył krótkie, chociaż piękne momenty z Hanką, w tym miejscu niegdyś mieszkali jego rodzice, a wreszcie w Warszawie ledwie uszedł z życiem przed kolegami Horsta. A udało mu się to dzięki przyjacielowi Polakowi – Julianowi Chełmickiemu. Zawdzięczał mu życie, spotkanie z Hanką i to, że mógł uciec do Związku Radzieckiego. Miał nadzieję, że pewnego dnia będzie mógł mu się odwdzięczyć.
Około północy Łyszkin powrócił do swojej kwatery, zasłonił szczelnie okna i wyciągnął z pawlacza radiostację. Niemal do trzeciej nad ranem wysłuchiwał meldunków i wiedział, że przyjazd szefa kontrwywiadu jest sprawą pewną, a on będzie musiał wykonać zadanie i zabić go. Jednak pewnym pocieszeniem była informacja, że SS-Oberführer Walter Huppenkothen przesunął swój przyjazd o tydzień i dzięki temu Igor będzie miał więcej czasu, by zdobyć informacje o miejscu pobytu Hani.
Horst dotrzymał słowa i w istocie następnego dnia Igor Łyszkin był w posiadaniu dokładnego adresu Emila Lewina.
Igor spakował niewielką walizkę, wykupił bilet na pociąg do Warszawy i był gotów na wizytę w mieście, w którym nie będzie mógł się czuć bezpiecznie, dopóki trwała wojna.
Kiedy pociąg drastycznie zwolnił przed warszawskim dworcem, serce Igora Łyszkina zdawało się walić jak oszalałe. Nie obawiał się, że zostanie rozpoznany, w końcu nikt nie przyglądał się zbyt wnikliwie oficerom SS. Poza tym mówił swobodnie po niemiecku, chodził pewnie i nawet jeśli ktokolwiek skojarzyłby jego twarz z radzieckim szpiegiem, z pewnością uznałby to jedynie za łudzące podobieństwo. Igor obawiał się tego, co poczuje, gdy będzie przechadzał się po znajomych uliczkach, ujrzy miejsce, w którym niegdyś śpiewała Hanka, albo restauracje, do których niekiedy chadzali z Lossowem i Chełmickim. Przypomniał sobie dylematy, jakie mu wówczas towarzyszyły. Ślepa wiara w równość i braterstwo obok luksusu i rozrywki, jaką zapewniały duże pieniądze. Nie przeszkadzało mu chodzenie w kufajkach i starych trzewikach, gdy krzewił idee komunizmu albo pracował z komsomolcami na socjalistycznych budowach, ale gdy przybywał do Warszawy, pragnął wyglądać jak prawdziwy dżentelmen. Zwłaszcza gdy pewnego dnia ujrzał w Gastronomii elegancko ubraną Hankę Lewin albo gdy wraz ze swoimi przyjaciółmi robił marszrutę po stołecznych burdelach.
Tego dnia, gdy minęło już kilka lat od tych swawolnych zabaw i pierwszego miłosnego zawodu, wciąż nie pozbył się tych dylematów. Tym bardziej że to, w co wierzył, nie było tak idealne, jak mu się wówczas zdawało. Kiedyś czynił sobie wyrzuty, że sprzeniewierzył się pięknym ideałom, teraz zastanawiał się nad własną głupotą. Przecież to nie była tylko kwestia młodości, gdy chce się czerpać z życia garściami i można sobie wybaczyć wiele grzeszków, ale ludzkie pragnienie piękna. Otaczanie się ładnymi rzeczami, wdychania woni subtelnych zapachów i smakowania potraw, które rozpływały się w ustach. Czy to było aż tak złe, jak niegdyś myślał? Nie było i ci, którzy rządzili w jego kraju, doskonale o tym wiedzieli oraz skwapliwie korzystali z dobrodziejstw, jakie niesie ze sobą posiadanie władzy.
Wbrew pozorom po wyjściu na ulicę z hali dworca nie oddał się ani wspomnieniom, ani rozważaniom na temat ludzkiej natury. Podszedł do stojących przed gmachem riksz, wsiadł do jednej z nich i kazał zawieźć się na Wolę, pod dom Emila Lewina. Gdy dojeżdżali do dzielnicy zamieszkiwanej przez Lewina, Igor zapytał młodego rikszarza:
– Nie byłem tutaj od tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku, ale wydawało mi się, że kiedyś było tu ładniej – powiedział po polsku.
Młody chłopak odwrócił się w kierunku Łyszkina, z lekkim przerażeniem spojrzał na epolety siedzącego oficera i odrzekł:
– W maju Sowieci nas trochę poturbowali. W Śródmieściu i na Woli zbombardowali najwięcej kamienic.
– Rosjanie to podobno teraz sprzymierzeńcy Polaków – powiedział jakby do siebie.
– Ja tam, panie oficerze, na polityce to się kiepsko znam, ale jak kto bombami nawala gdzie popadnie, to marny z niego przyjaciel. – Chłopak uśmiechnął się sztucznie.
Igor zamyślił się. Wiedział, że jego rodacy zrobili się śmielsi, ale z tego, co słyszał, celami nalotów radzieckich pilotów w amerykańskich maszynach B-25 Mitchell miały być obiekty wojskowe i lotnisko, z którego, jak wiadomo, korzystali Niemcy. Tymczasem ten młody chłopak opowiadał przedziwną historię o tysiącu polskich ofiar i dziesiątkach zbombardowanych budynków zamieszkiwanych przez ludność cywilną.
– Idioci – mruknął pod nosem po polsku, chociaż najchętniej przekląłby po rosyjsku.
– Święte słowa, panie oficerze – odpowiedział chłopak i dodał: – Pięć złotych się należy, panie oficerze.
Łyszkin wygrzebał z kieszeni dwie pięciozłotówki, wetknął w dłoń chłopakowi i podziękował grzecznie. Myśli o bezsensownych nalotach jego rodaków odpłynęły, bo właśnie stanął przed kamienicą, w której według informacji przekazanych przez Horsta mieszkał Emil Lewin. Nie miał jednak zamiaru iść do mieszkania i kulturalnie zadzwonić, ale postanowił rozeznać się w sytuacji i poczekać na brata Hanki w jakimś zacisznym miejscu. Najpierw jednak zapytał o dozorcę i udał się do jego mieszkania.
Mężczyzna, który mu otworzył, o mały włos nie przegryzł papierosa na pół, gdy zobaczył w drzwiach oficera SS. Igor wprawdzie nie był z gestapo, jednak widok każdego niemieckiego munduru wywoływał w Polakach konsternację i lęk.
Tym razem Łyszkin postanowił nie być tak miły, jak dla młodego rikszarza, tylko wszedł bez zaproszenia do przedpokoju mieszkania dozorcy i zapytał ostro:
– Lista lokatorów?
– Przecie wisi na klatce, panie poruczniku – dozorca głośno przełknął ślinę.
– A nie prowadzicie tutaj żadnych meldunków?
– Tak, chwileczkę… A chodzi o kogo konkretnego? Bo ja, panie poruczniku, to tutaj znam wszystkich – dukał dozorca.
– Lewin. Emil – burknął Łyszkin.
– A pewnie, że mieszka. – Dozorca odetchnął z ulgą, bo tajemnicą poliszynela było, że ten mężczyzna dobrze żył z władzami, a za narzeczoną miał folksdojczkę pracującą jako strażniczka na Pawiaku. Po chwili dodał: – Z narzeczoną mieszka, Renate Zoll, i dwójką dzieci. Ten starszy chłopaczek, Szymek, to tak ze dwanaście lat będzie miał, a ten mały, Karolek, to jeszcze osesek. Pod piątką mieszkają, na drugim piętrze, zaraz po lewej stronie od schodów.
„Jaka piękna, szczęśliwa rodzina” – pomyślał złośliwie Igor.
– Dobrze… A pracuje