Spojrzał więc na lewo, zatrzymał się i przeczytał napis „Pod Piękną Gwiazdą", umieszczony pod malunkiem nad wyraz nęcącym dla zgłodniałego przechodnia: na ciemnym tle blachy piekł się ptak, poniżej zaś stał człowiek w czerwonym płaszczu, wyciągając do tego nowego rodzaju gwiazdy ręce i pieniądze.
— To musi być dobra oberża — pomyślał sobie szlachcic — a gospodarz bez wątpienia jest miłym człowiekiem. Słyszałem, że ulica de PArbre-Sec znajduje się w dzielnicy Luwru, jeżeli więc zakład nie jest gorszy od szyldu, spodziewam się, że będzie mi tu bardzo dobrze.
Podczas kiedy przybysz Rozważał, co ma uczynić, nowa osoba, która wjechała w ulicę de PArbre-Sec od strony przeciwnej, to jest przez ulicę Saint-Honore, zatrzymała się, z zadziwieniem przyglądając się szyldowi oberży „Pod Piękną Gwiazdą. Ten, którego już znamy przynajmniej z nazwiska, siedział na białym koniu hiszpańskim, w czarnym kaftanie ozdobionym agatami. Miał na sobie płaszcz z aksamitu ciemnofioletowego, buty czarne, szpadę z cyzelową stalową rękojeścią i takiż sztylet.
Był to człowiek około dwudziestu pięciu lat mieć mogący, o twarzy ściągłej, oczach niebieskich, pięknych wąsach, białych, połyskujących zębach, które jakby oświecały jego twarz, skoro uśmiechał się uśmiechem łagodnym i smutnym.
Drugi podróżny stanowił zupełne przeciwieństwo pierwszego.
Spod zamkniętych skrzydeł kapelusza dawały się widzieć gęste, kędzierzawe, rudawe włosy. Jego szare oczy przy najmniejszym wzruszeniu błyskały takim ogniem, że wydawały się wtedy czarnymi.
Cerę miał różową, usta zdobił wąs płowy i dziwnej piękności zęby. Jednym słowem, był to przystojny, wysoki i barczysty młodzieniec.
Od godziny zaglądając do wszystkich okien, pod pozorem szukania sobie znajomego szyldu, zwracał na siebie uwagę kobiet.
Co się tyczy mężczyzn, ci gotowi byli śmiać się z jego wąskiego płaszcza i butów jakiegoś staromodnego kształtu, lecz śmiech ten kończył się wkrótce łagodnym „Niech was Bóg strzeże!", skoro spostrzegali jego twarz, przybierającą w jednej chwili kilka odmiennych wyrazów, z wyjątkiem zakłopotania, które zwykle cechuje oblicze znajdującego się w stolicy prowincjusza.
On pierwszy zwrócił się do drugiego szlachcica, patrzącego podobnie jak i on na oberżę „Pod Piękną Gwiazdą".
— Czy daleko stąd do Luwru? — zapytał z akcentem góralskim, który dał w nim poznać Piemontczyka. — W każdym razie, zdaje mi się, że pan masz ze mną gust jednakowy, co mi bardzo pochlebia.
— Tak jest, panie — odpowiedział drugi akcentem prowansalskim, nie mniej uderzającym niż akcent piemoncki jego towarzysza — ta oberża jest w istocie blisko Luwru. Zresztą nie wiem, czy będę miał szczęście być jednego z panem zdania. Co do mnie, jeszcze się waham.
— Jak to? więc się pan jeszcze nie namyśliłeś? Jednakże dom ten ma dosyć ponętną postać. Musisz pan przynajmniej przyznać, że szyld jest wcale niezły.
— Bez wątpienia, lecz to właśnie każe mi powątpiewać o wnętrzu. Paryż, jak słyszałem, pełen jest filutów i szyld tak może oszukiwać, jak i co innego.
— O!... — odpowiedział Piemontczyk — oszukaństwa wcale się nie obawiam, bo jeżeli gospodarz poda mi kapłona gorzej upieczonego niż na szyldzie, sam wetknę go na rożen i dopiekę. Wejdźmy, panie.
— Zmuszasz pan i mnie, abym się zdecydował — rzekł śmiejąc się Prewansalczyk — bądź pan łaskaw wejść pierwszy.
— O!... na honor, nie uczynię tego, jestem tylko pański najuniżeńszy sługa, hrabia Annibal de Coconnas.
— Ja zaś jestem hrabia Józef Bonifacy de Lerac de La Mole, do usług pańskich.
— W takim razie weźmy się pod ręce i wejdźmy razem.
Skutkiem tej ceremonii było to, że młodzi ludzie zsiedli z koni, podali cugle masztalerzowi, wsjęli się pod ręce i udali do oberży, na której progu stał gospodarz.
Lecz wbrew zwyczajowi tego rodzaju ludzi szanowny właściciel nie zwrócił na nich żadnej uwagi i nie przestawał rozmawiać z wysokim, chudym człowiekiem, owiniętym w szary płaszcz jak sowa w pióra.
Obydwaj podróżni zbliżyli się do rozmawiających; hrabiemu de Coconnasowi nie podobało się, że gospodarz tak małą zwraca uwagę na niego i jego towarzysza, szarpnął go więc za rękaw.
Oberżysta podskoczył i pożegnał tego, z którym rozmawiał, słowami:
— Do widzenia. Za godzinę cię oczekuję.
— I cóż, hultaju — zapytał Coconnas — czyż nie widzisz, że mamy do ciebie interes?
— A! wybaczcie, panowie — odpowiedział gospodarz — nie spostrzegłem.
— Eh! do kroćset diabłów! trzeba było nas spostrzec, teraz zaś, kiedy już nas widzisz, zechciej mówić „panie hrabio zamiast po prostu: „panie La Mole stał w tyle, pozwalając wygadać się swemu towarzyszowi, który przyjął ten obowiązek na siebie.
Jednak z jego brwi nachmurzonych łatwo można było poznać, że gotów jest pośpieszyć na pomoc, skoro nadejdzie pora działania.
— Czegóż pan hrabia żądasz? — zapytał gospodarz zupełnie spokojnym głosem;
— Ot, tak to lepiej, nieprawdaż?— powiedział Coconnas zwracając się do La Mole'a, który skinął głową na znak potwierdzenia. — Ja i pan hrabia, zwabiani twoim szyldem, żądamy od ciebie kolacji i pokoju do przenocowania.
— Panowie — odpowiedział gospodarz — jestem w rozpaczy; mam tylko jeden pokój, który nie wiem, czy się panom spodoba.
— Tym lepiej — rzekł La Mole — pójdziemy gdzie indziej.
— Nie, nie — powiedział Coconnas. — Ja pozostaję; koń mój bardzo zmordowany. Biorę więc pokój, kiedy pan nie chcesz.
— A, to co innego — odpowiedział gospodarz flegmatycznie. — Jeśli pan zostaniesz sam, nigdzie nie będę go mógł pomieścić.
— Do kroćset diabłów! — zawołał Coconnas — a to, na honor, zabawna kreatura. Dopiero co dwóch mu było za dużo, a teraz jednego znowu mu za mało! No, jakże, hultaju, nie przyjmiesz nas?
— Skoro panowie w ten sposób zaczynacie postępować, odpowiem szczerze.
— No!... odpowiadaj, tylko prędko.
— A więc wolałbym nie mieć honoru zatrzymania u siebie panów.
— Dlaczego? — zapytał Coconnas zbladłszy z gniewu.
— Dlatego, że panowie nie macie lokajów i jeśli oddam wam pokój gościnny, zostaną mi próżne dwie stancyjki przeznaczone dla służących, i nie wiem, kto będzie chciał je w takim razie zająć.
— Wiesz pan co — rzekł Coconnas obracając się do La Móle'a — mam wielką ochotę dać dobrą nauczkę temu zuchwalcowi. Co pan na to?
— Dlaczegóż nie? — odpowiedział La Mole, również jak Coconnas gotując się do wygrzmocenia oberżysty.
Pomimo tych pogróżek, które-wcale na żarty nie zakrawały, nie widać było przestrachu na twarzy gospodarza. Cofnąwszy się o krok, ażeby być na własnym gruncie, odezwał się z przekąsem:
— Zaraz widać, że panowie przybywają z prowincji. W Paryżu minęła już moda bicia oberżystów, jeśli nie chcą wynająć swoich stancji. Teraz biją tylko znakomitych panów, a nie mieszczan, i jeżeli panowie