– Chyba znowu dam nogę. Ale nikomu nie mów.
Potem po kryjomu pakował do torby trochę ciuchów i znikał.
Matka odchodziła od zmysłów, ojciec obdzwaniał wszystkich kumpli na innych posterunkach i pytał o syna. Jeśli się miało za ojca szefa miejscowej policji, był to niezwykle skuteczny przejaw buntu.
Meinhard odnajdywał się po jednym lub dwóch dniach, zwykle u któregoś z krewnych albo po prostu u kolegi piętnaście minut drogi od domu. Zawsze zdumiewało mnie to, że nie spotykała go żadna kara. Może ojciec próbował załagodzić sytuację. W pracy zbyt wiele razy stykał się z ucieczkami, wiedział więc, że ukaranie Meinharda tylko pogorszy sprawę. Dam jednak głowę, że wymagało to od niego ogromnej samokontroli.
Ja chciałem odejść z domu, mając jakiś plan. Ponieważ byłem jeszcze dzieckiem, wykombinowałem, że najlepszym sposobem zdobycia niezależności będzie pilnowanie własnego nosa i zarabianie pieniędzy. Byłem gotów podjąć się każdej pracy. Nie bałem się chwycić za łopatę i kopać. Któregoś lata w czasie wakacji facet z naszej wsi załatwił mi robotę w fabryce szkła w Grazu, gdzie pracował. Miałem za zadanie przerzucać łopatą potłuczone szkło z wielkich stosów do pojemnika na kółkach, zawozić do fabryki i ładować do pieca, w którym znów je topiono. Wypłatę dostawałem pod koniec dnia.
Następnego lata dowiedziałem się o pracy w tartaku w Grazu. Wziąłem szkolną torbę i spakowałem do niej chleb z masłem. Potem wsiadłem do autobusu, dotarłem do tartaku, zebrałem się na odwagę i wszedłem do środka. Poprosiłem o rozmowę z właścicielem.
Zaprowadzili mnie do jego biura.
– Czego chcesz? – zapytał.
– Szukam pracy.
– Ile masz lat?
– Czternaście.
– Co zamierzasz robić? Przecież nic nie umiesz!
Mimo to zaprowadził mnie na podwórko i przedstawił ludziom, którzy pracowali przy maszynie tnącej kawałki drewna na opał.
– Tu będziesz pracował – oznajmił.
Zacząłem od razu i pracowałem tam do końca wakacji. Do moich obowiązków należało ładowanie łopatą wielkich gór trocin na ciężarówki, które je wywoziły. Zarobiłem tysiąc czterysta szylingów, równowartość pięćdziesięciu pięciu dolarów. W tamtych czasach to była duża suma. Największą dumę budziło jednak we mnie to, że choć byłem jeszcze dzieckiem, płacono mi jak dorosłemu.
Wiedziałem, co zrobić z pieniędzmi. Przez całe życie donaszałem ubrania po Meinhardzie, nigdy nie miałem nowych rzeczy. Właśnie zacząłem uprawiać sport – należałem do szkolnej drużyny piłkarskiej – i tak się złożyło, że tamtego roku modne były dresy: długie czarne spodnie i czarne bluzy zapinane na suwak. Uważałem, że wyglądają doskonale, i nawet pokazywałem rodzicom zdjęcia noszących je sportowców w czasopismach. Ale oczywiście nie chcieli mi ich kupić, więc przede wszystkim sprawiłem sobie dres, a resztę pieniędzy przeznaczyłem na rower. Nie starczyło mi na nowy, był jednak w Thal gość, który składał rowery z używanych części, i kupiłem od niego taki. Nikt w domu nie miał roweru; ojciec swój sprzedał po wojnie, żeby mieć pieniądze na jedzenie, i nigdy nie kupił sobie następnego. Chociaż mój rower nie był idealny, dwa kółka oznaczały wolność.
ROZDZIAŁ 2
Praca nad ciałem
Z ostatniego roku nauki w Hauptschule najlepiej zapamiętałem próbne alarmy przeprowadzane na wypadek wybuchu wojny atomowej. Zaczynały wyć syreny, a my składaliśmy wtedy podręczniki, chowaliśmy się pod ławki z głową między kolanami i zamykaliśmy oczy. Nawet dziecko zdawało sobie sprawę, że to żałosne.
W czerwcu 1961 roku wszyscy tkwiliśmy przed telewizorami i oglądaliśmy wiedeńskie spotkanie na szczycie amerykańskiego prezydenta Johna F. Kennedy’ego i radzieckiego przywódcy Nikity Chruszczowa. W niewielu domach były telewizory, ale wszyscy znali sklep z urządzeniami elektrycznymi przy Lendplatz w Grazu, który wystawiał w oknach dwa odbiorniki telewizyjne. Biegliśmy tam i sterczeliśmy na chodniku, oglądając w wiadomościach informacje na temat tego spotkania. Kennedy sprawował urząd prezydenta od niespełna pół roku i większość komentatorów uważała za błąd, iż prowadzi już rozmowy z Chruszczowem, który był prymitywny, wygadany i szczwany jak lis. My, dzieci, nie mieliśmy zdania w tej kwestii, a ponieważ telewizory stały za szybą, i tak nie słyszeliśmy komentarzy. Ale wszystko oglądaliśmy! Uczestniczyliśmy w wydarzeniach.
Ze względu na położenie geograficzne żyliśmy w ciągłym strachu. Za każdym razem, gdy między Związkiem Radzieckim a Stanami Zjednoczonymi wybuchał jakiś konflikt, baliśmy się, że już po nas. Sądziliśmy, że Chruszczow zrobi Austrii coś strasznego, bo znajdowaliśmy się pośrodku; zresztą właśnie dlatego zorganizowano szczyt wiedeński. Rozmowy nie przebiegały pomyślnie. W pewnym momencie, po wystąpieniu z jakimś wrogim żądaniem, Chruszczow oświadczył: „To od Stanów Zjednoczonych zależy, czy będzie wojna, czy pokój”, a wtedy Kennedy odpowiedział groźnie: „Jeśli tak, panie przewodniczący, to niech będzie wojna. Przed nami długa, mroźna zima”. Gdy tamtej jesieni Chruszczow kazał zbudować mur w Berlinie, dorośli mówili: „No to mamy”.
Żandarmeria była wówczas jedyną siłą zbrojną, jaką dysponowała Austria, i ojciec musiał pojechać na granicę w mundurze i z całym wyposażeniem. Nie było go przez tydzień, dopóki nie zażegnano kryzysu.
Tymczasem żyliśmy w napięciu, co chwilę mieliśmy próbne alarmy na wypadek wojny atomowej. W mojej klasie, do której chodziło trzydziestu dorastających chłopaków, testosteron aż kipiał, ale żaden z nas nie chciał wojny. Najbardziej interesowały nas dziewczyny. Były zagadką, zwłaszcza dla takich chłopców jak ja, którzy nie mieli sióstr. Widywaliśmy je w szkole tylko na dziedzińcu przed lekcjami, bo uczyły się w oddzielnym skrzydle budynku. Były to te same dziewczyny, z którymi dorastaliśmy, ale nagle zaczęły wydawać nam się jakieś inne. Jak z nimi rozmawiać? Osiągnęliśmy wiek, w którym odczuwa się popęd seksualny, lecz przejawia się on w dziwny sposób. Na przykład któregoś ranka przed szkołą obrzuciliśmy koleżanki śnieżkami.
Na pierwszej lekcji tamtego dnia mieliśmy matematykę. Zamiast otworzyć podręcznik, nauczyciel powiedział:
– Widziałem was, łobuzy. Lepiej o tym porozmawiajmy.
Baliśmy się, że oberwiemy. To był ten sam belfer, przez którego kolega wybił sobie zęby. Ale tamtego dnia facet nie miał bojowego nastroju.
– Chcecie, chłopcy, żeby te dziewczęta was lubiły, prawda? – Kilku z nas pokiwało głowami. – To naturalne, że tego chcecie, bo kochamy płeć przeciwną. Potem będziecie chcieli je całować, przytulać, kochać się z nimi. Czy nie tego każdy z was chce?
Znów kiwanie głowami.
– Więc nie mówcie mi, że rzucanie śnieżkami w dziewczyny ma sens! Czy tak okazujecie miłość? Czy w taki sposób mówicie: „Naprawdę cię lubię”? Skąd się to u was wzięło?
Teraz naprawdę przykuł naszą uwagę.
– Bo jeśli chodzi o moje podchody do dziewcząt – ciągnął – to pamiętam, że raczej prawiłem im komplementy, całowałem je, przytulałem i starałem się, żeby było im dobrze. Oto, co robiłem.
Ojcowie tak z nami nie rozmawiali. Zrozumieliśmy, że jeśli chcemy zdobyć dziewczynę, musimy zadać sobie trochę trudu i nawiązać rozmowę, a nie ślinić się jak pies w rui. Trzeba nawiązać nić porozumienia.