Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia. Arnold Schwarzenegger. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Arnold Schwarzenegger
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-7885-037-3
Скачать книгу
nas bura.

      Ojciec równie głęboko wierzył w trening umysłowy. Po mszy w niedziele zabierał nas na rodzinną wycieczkę: jechaliśmy na przykład do innej wsi albo na przedstawienie, oglądaliśmy jego występ z policyjną orkiestrą. Wieczorem musieliśmy pisać sprawozdania z przebiegu wydarzenia, co najmniej na dziesięć stron. Potem oddawał nam kartki z zaznaczonymi na czerwono uwagami i jeśli zrobiliśmy błąd ortograficzny, musieliśmy dane słowo przepisać pięćdziesiąt razy.

      Kochałem ojca i naprawdę zależało mi na jego opinii. Pamiętam, że raz, kiedy byłem jeszcze mały, ubrałem się w jego mundur i stanąłem na krześle przed lustrem. Kurtka sięgała mi prawie do stóp, a czapka opadała na nos. Ojciec jednak nie miał dla nas czasu i nie interesowały go nasze problemy. Gdy chcieliśmy mieć rower, powiedział nam, żebyśmy na niego zarobili. Wciąż odnosiłem wrażenie, że nie jestem wystarczająco grzeczny, wystarczająco silny, wystarczająco bystry. Ciągle dawał mi do zrozumienia, że mógłbym coś jeszcze w sobie poprawić. Takie wymagania ze strony ojca mogłyby skrzywić wielu chłopców, ale mnie jego surowość zahartowała. Była dla mnie motywacją.

      W tamtych czasach Meinhard i ja byliśmy sobie bardzo bliscy. Zajmowaliśmy wspólny pokój, aż skończyłem osiemnaście lat i wyjechałem z domu, żeby wstąpić do wojska, lecz wcale nie chciałem mieć własnego. Do dziś czuję się bardziej komfortowo, gdy mam z kim pogadać przed snem.

      Jednocześnie ze sobą współzawodniczyliśmy, jak to bracia – zawsze jeden próbował prześcignąć drugiego i zdobyć względy taty, który, jako sportowiec, lubił rywalizację. Organizował nam wyścigi i mówił: „A teraz zobaczmy, kto jest najlepszy”.

      Byliśmy wyżsi od większości chłopców w naszym wieku, ale Meinhard, jako starszy o rok, zawsze zwyciężał w różnych zawodach.

      Ja jednak nieustannie szukałem okazji, żeby zdobyć przewagę. Meinhard miał pewną słabość: bał się ciemności. Kiedy miał dziesięć lat, skończył podstawówkę w naszej wsi i przeszedł do Hauptschule, która znajdowała się za wzgórzem, w Grazu. Jeździło się tam autobusem, a przystanek był dwadzieścia minut drogi od naszego domu. Problem polegał na tym, że w krótkie zimowe dnie lekcje kończyły się dobrze po zachodzie słońca, więc Meinhard wracał do domu już po zmroku. Tak bał się drogi w ciemnościach, że wychodziłem po niego na przystanek autobusowy i razem szliśmy do leśniczówki.

      Tak naprawdę ja też się bałem i nie lubiłem chodzić sam wieczorami. Nigdzie nie było latarni i nawet w Thal panowały ciemności, choć oko wykol. Drogi i ścieżki biegły przez las jak w bajkach braci Grimm, i to tak gęsty, że nawet za dnia panował w nim mrok. Wychowaliśmy się na tych strasznych opowieściach, nigdy nie przeczytałbym ich moim dzieciom, ale stanowiły element naszej kultury. Zawsze występował w nich jakiś czarownik, wilk albo potwór, który czyhał, żeby skrzywdzić dziecko. To, że mieliśmy ojca policjanta, tylko wzmagało nasze lęki. Tata czasami zabierał nas na obchód po okolicy i mówił, że szuka tego czy innego przestępcy albo nawet mordercy. Dochodziliśmy do jakiejś stodoły stojącej samotnie w polu, a wtedy on kazał nam stać i czekać, podczas gdy sam wyjmował pistolet i zaglądał do środka. Gdy we wsi rozchodziła się wieść, że złapał ze swoimi ludźmi jakiegoś złodzieja, biegliśmy na posterunek, żeby zobaczyć faceta przykutego kajdankami do krzesła.

      Do przystanku nie docierało się tak po prostu, idąc wzdłuż szosy. Prowadząca do niego ścieżka biegła obok ruin zamku i dalej w dół po stoku wzgórza, skrajem lasu. Pewnego wieczoru, gdy nią szedłem, starając się nie myśleć o niebezpieczeństwach czających się między drzewami, nagle pojawił się przede mną mężczyzna. Wrzasnąłem i stanąłem jak wryty – okazało się, że to jeden z miejscowych robotników rolnych, który szedł w przeciwną stronę, ale gdyby to był goblin, na pewno by mnie dopadł.

      Walczyłem ze strachem przede wszystkim dlatego, że chciałem dowieść swojej siły i hartu ducha. Pragnąłem udowodnić rodzicom, że jestem odważny, a mój brat nie, chociaż jest ode mnie starszy o rok i czternaście dni.

      Ta determinacja się opłaciła. Za to, że wychodziłem po Meinharda na przystanek, ojciec dawał mi pięć szylingów tygodniowo. Matka korzystała z tego, że jestem taki dzielny, i wysyłała mnie co tydzień na targ po warzywa, co wymagało przejścia przez inny ciemny las. Dostawałem za to kolejne pięć szylingów, które wydawałem ochoczo na lody albo znaczki do kolekcji.

      Wada takiego układu polegała na tym, że rodzice byli bardziej opiekuńczy wobec Meinharda, a mnie poświęcali mniej uwagi. Latem 1956 roku podczas wakacji wysłali mnie do pracy w gospodarstwie mojej matki chrzestnej, a brat został w domu. Lubiłem pracę fizyczną, ale gdy przyjechałem do domu i dowiedziałem się, że pod moją nieobecność zabrali go na wycieczkę do Wiednia, poczułem do nich żal.

      Stopniowo nasze drogi się rozeszły. Gdy ja czytałem działy sportowe w gazetach i zapamiętywałem nazwiska sportowców, Meinhard z coraz większym zainteresowaniem studiował „Der Spiegel”, niemiecki odpowiednik „Time’a” – w naszej rodzinie było to najpopularniejsze czasopismo. Gorliwie uczył się nazw wszystkich stolic świata oraz długości wszystkich większych rzek. Wkuwał układ okresowy pierwiastków i wzory chemiczne. Miał bzika na punkcie wszelkich faktów i stale rywalizował w tej dziedzinie z ojcem.

      Meinhard czuł też awersję do pracy fizycznej. Nie lubił brudzić sobie rąk. Zaczął wkładać do szkoły białe koszule. Matka nie protestowała, ale skarżyła mi się:

      – Myślałam, że mam dość prania białych koszul waszego ojca, a teraz Meinhard je sobie upodobał.

      Niebawem w rodzinie nabrano przekonania, że Meinhard w przyszłości zajmie się pracą umysłową, może zostanie inżynierem, a ja będę zwykłym robotnikiem, bo nie brzydziłem się pracą fizyczną.

      – Chcesz być mechanikiem? – pytali mnie rodzice. – A może stolarzem, żeby robić meble?

      Nie wykluczali też, że zostanę policjantem, jak ojciec.

      Ja jednak miałem inne pomysły. Powoli zaczęła mi w głowie kiełkować myśl, że moje miejsce jest w Ameryce. Nic konkretnego, po prostu… Ameryka, i już. Nie wiem, skąd się to wzięło, może chciałem uciec od ciężkiego życia w Thal, od żelaznej ręki ojca. Ekscytowały mnie codzienne podróże do Grazu, bo jesienią 1957 roku, w ślad za Meinhardem, przeszedłem do Hauptschule i zacząłem naukę w piątej klasie. W porównaniu z Thal Graz był wielką metropolią, pełną samochodów i sklepów. Nie było tam Amerykanów, ale Ameryka wnikała do naszego życia. Wszystkie dzieci bawiły się w kowbojów i Indian. Na zdjęciach w podręcznikach i na ziarnistych czarno-białych filmach dokumentalnych, które wyświetlano w klasie na terkocących projektorach, oglądaliśmy amerykańskie miasta, przedmieścia, charakterystyczne krajobrazy i autostrady.

      Co ważniejsze, wiedzieliśmy, że Ameryka jest nam potrzebna ze względów bezpieczeństwa. Odczuwaliśmy w Austrii skutki zimnej wojny. Gdy tylko nadchodził jakiś kryzys, ojciec musiał pakować plecak i jechać nad granicę węgierską, prawie dziewięćdziesiąt kilometrów na wschód, żeby razem z innymi obsadzić umocnienia. Rok wcześniej, w 1956, kiedy Rosjanie stłumili powstanie węgierskie, był odpowiedzialny za opiekę nad setkami uchodźców przybywających do naszego kraju. Organizował obozy przejściowe i pomagał uciekinierom dostać się tam, gdzie chcieli. Niektórzy z nich pragnęli wyjechać do Kanady, inni – zostać w Austrii, i oczywiście wielu marzyło o wyjeździe do Ameryki. On i jego ludzie angażowali do pomocy swoje rodziny. Nas, dzieci, zatrudniano do wydawania zupy – byłem wtedy bardzo przejęty.

***

      Naszą wiedzę o świecie poszerzaliśmy w kinie NonStop niedaleko rynku w Grazu, gdzie wyświetlano kroniki filmowe. Była to ponadgodzinna projekcja, powtarzana przez cały dzień. Najpierw nadawano kronikę z materiałami z całego