Jeszcze większe wrażenie niż kroniki robiły na mnie amerykańskie filmy. Pierwszym, jaki obejrzeliśmy z Meinhardem, był Tarzan z Johnnym Weissmullerem. Wydawało nam się, że zaraz wyskoczy z ekranu prosto na nas. Myśl, że człowiek może skakać z drzewa na drzewo i rozmawiać z lwami albo szympansami, była fascynująca, podobnie jak romans Tarzana z Jane. Takie życie wydawało mi się wspaniałe. Ja i Meinhard byliśmy na tym filmie kilka razy.
Dwa kina, do których chodziliśmy, stały naprzeciwko siebie po obu stronach najpopularniejszej ulicy handlowej w Grazu. Wyświetlano w nich na ogół westerny, ale zdarzały się też komedie i dramaty. Jedyny problem stanowiły ograniczenia wiekowe, których ściśle przestrzegano. Przydzielony do kina policjant sprawdzał wiek wchodzących z biletami. Na film z Elvisem, odpowiednik obecnego PG-13, można się było dostać stosunkowo łatwo, ale te, które interesowały mnie najbardziej – westerny, filmy o gladiatorach i wojenne – oznaczone według dzisiejszego systemu jako R, były trudniej dostępne. Czasami życzliwy kasjer pozwalał mi zaczekać, aż zacznie się projekcja, a potem wskazywał głową przejście na sali, gdzie stał policjant. Innym razem ustawiałem się przy wyjściu z kina i wchodziłem na salę od tyłu.
Pieniądze na te rozrywki zarobiłem na swoim pierwszym przedsięwzięciu, sprzedaży lodów w Thalersee latem 1957 roku. Thalersee był parkiem z pięknym jeziorem wśród pagórków, po wschodniej stronie Thal, jakieś pięć minut marszu od naszego domu. Z Grazu nad jezioro łatwo się było dostać i w lecie przyjeżdżały tam tysiące ludzi, żeby się wykąpać, popływać łódką lub w coś pograć. Po południu byli już zgrzani i spragnieni, więc kiedy któregoś razu zobaczyłem kolejkę do budki z lodami stojącej na tarasie, dostrzegłem szansę na biznes. Park był na tyle duży, że wyprawa na taras czasami oznaczała nawet dziesięciominutowy spacer i po powrocie lody były już na wpół roztopione. Odkryłem, że mogę kupić kilkadziesiąt lodów w rożkach za szylinga od sztuki, a potem chodzić wokół jeziora i sprzedawać po dwa szylingi. Właściciel lodziarni z radością przyjął możliwość dodatkowego zarobku, a nawet pożyczył mi specjalną skrzynkę, żeby trzymać rożki w lodzie. Sprzedając lody, w jedno popołudnie mogłem zarobić sto pięćdziesiąt szylingów – prawie sześć dolarów – a przy okazji ładnie się opalić.
Jednak pieniądze, które zarobiłem na lodach, szybko się skończyły, a nie lubiłem być bez forsy. Jesienią wpadłem więc na pomysł, by żebrać. Urywałem się ze szkoły i wędrowałem głównymi ulicami Grazu, wypatrując życzliwej twarzy. Mógł to być mężczyzna w średnim wieku albo student, albo chłopka, która przyjechała do miasta na jeden dzień. Podchodziłem do niej i mówiłem:
– Przepraszam bardzo, ale zgubiłem pieniądze i bilet miesięczny na autobus, nie mam jak wrócić do domu.
Czasami kobieta odganiała mnie, częściej jednak rzucała coś w rodzaju: Du bist so dumm!, czyli „Jak można być tak głupim?!”. Wtedy już wiedziałem, że mi się udało, bo po chwili wzdychała i pytała:
– Ile ci potrzeba?
– Pięć szylingów – odpowiadałem.
A ona na to:
– No dobra. Ja.
Zawsze prosiłem taką panią o podanie adresu, żebym mógł odesłać pieniądze. Zazwyczaj jednak mówiła wtedy:
– Nie, nie, nie musisz mi oddawać. Tylko następnym razem bądź bardziej uważny.
Choć czasami podawała mi adres. Oczywiście nie miałem zamiaru zwracać forsy. W najlepsze dni potrafiłem wyłudzić sto szylingów – prawie cztery dolary. To wystarczało na zakupy w sklepie z zabawkami, pójście do kina i „wystawne” życie!
Słabą stroną mojego planu było to, że dzieciak w wieku szkolnym sam na ulicy w środku tygodnia budził podejrzenia. Poza tym wielu ludzi w Grazu znało mojego ojca. W końcu ktoś mu powiedział: „Widziałem dziś w mieście twojego synalka, prosił jakąś kobietę o pieniądze”.
W domu wybuchła dzika awantura zwieńczona bolesnym laniem, i to zakończyło moją karierę oszusta.
To wczesne wypady poza Thal rozbudziły we mnie marzenia. Doszedłem do przekonania, że jestem kimś szczególnym, kto ma dokonać wielkich rzeczy. Wiedziałem, że będę dobry w jakiejś dziedzinie – choć nie miałem pojęcia w jakiej – i że stanę się sławny. Ameryka jako mocarstwo stwarzała największe możliwości i dlatego postanowiłem, że tam wyjadę.
Dziesięcioletnie dzieci majątakie marzenia, nic w tym niezwykłego. Ale pomysł wyjazdu do Ameryki był dla mnie jak objawienie i traktowałem go bardzo poważnie. Stale o nim mówiłem. Czekając na autobus na przystanku, powiedziałem kilka lat starszej ode mnie dziewczynce:
– Wybieram się do Ameryki.
Tylko na mnie popatrzyła i mruknęła:
– Taaa, jasne, Arnoldzie.
Dzieci przyzwyczaiły się, że bez przerwy o tym gadam, i uważały, że zwariowałem, lecz to mnie nie zniechęcało i nadal opowiadałem o swoich planach niemal wszystkim: rodzicom, nauczycielom, sąsiadom.
Hauptschule, czyli szkoła średnia pierwszego stopnia, nie była miejscem, w którym kształcili się przyszli światowi przywódcy. Miała przygotowywać dzieci do zawodu. Chłopcy i dziewczynki uczyli się w oddzielnych skrzydłach budynku. Uczniowie poznawali podstawy matematyki, nauk przyrodniczych, geografii, historii, religii, nowożytnego języka, sztuki, muzyki, ale w mniejszym zakresie niż w ogólnokształcącej szkole średniej AHS Unterstufe i Oberstufe, która przygotowywała do studiów na uniwersytecie czy politechnice. Ukończenie Hauptschule umożliwiało pójście do szkoły zawodowej, praktykę w konkretnym zawodzie albo podjęcie pracy jako niewykwalifikowany robotnik. Mimo to nauczyciele starali się rozwijać nasze zdolności umysłowe i wzbogacać życie. Wyświetlali nam filmy, zapraszali śpiewaków operowych, umożliwiali kontakt z literaturą, sztuką i tak dalej.
Byłem tak ciekawy świata, że nie miałem w szkole większych problemów. Uczyłem się, odrabiałem lekcje i miałem średnie oceny. Czytanie i pisanie wymagały ode mnie dyscypliny, stanowiły raczej obowiązek niż przyjemność, inaczej niż dla kilku innych uczniów z klasy. Z matematyki natomiast byłem dobry, zapamiętywałem wszystko bez trudu i potrafiłem sprawnie liczyć w pamięci.
Dyscyplina w szkole była równie surowa jak w domu. Nauczyciele bili nas tak mocno jak rodzice, jeśli nie mocniej. Jeżeli dzieciak został przyłapany na tym, że bierze pióro kolegi, szkolny kapelan tak grzmocił go po głowie katechizmem, że biedakowi godzinami dzwoniło w uszach. Nauczyciel matematyki tak walnął kolegę w tył głowy, że ten uderzył brodą o ławkę i złamał sobie dwa zęby. Wywiadówki były przeciwieństwem dzisiejszych, podczas których nauczyciele i rodzice wychodzą ze skóry, żeby nie zawstydzić dziecka. Cała nasza trzydziestka siedziała w ławkach, a nauczyciel mówił:
– Oto wasza praca domowa. Odrabiajcie ją przez następne dwie godziny, gdy będą przychodzili wasi rodzice.
Rodzice kolejno wchodzili do klasy: chłopka pracująca w gospodarstwie, robotnik z fabryki… Niemal za każdym razem powtarzała się ta sama scena. Rodzice z szacunkiem witali się z nauczycielem i siadali, a wtedy on po cichu omawiał z nimi postępy dziecka. Potem słychać było, jak czyjś ojciec mówi:
– Ale czasami sprawia kłopoty?
Następnie odwracał głowę, patrzył na swoją latorośl, podchodził i wymierzał jej mocny policzek, po czym wracał do biurka nauczyciela. Wszyscy wiedzieliśmy, co zaraz nastąpi, i rżeliśmy z radości.
Gdy mój ojciec wchodził po schodach, poznawałem go po krokach, ponieważ nosił policyjne buty. Stawał