Ale – czym to jest? Tym dokładnie, co zwiastuje tytuł: moją osobistą historią pewnej pieśni, która narodziła się w 1968 roku w Katalonii jako dzieło młodego, wówczas dwudziestoletniego muzyka i poety Lluisa Llacha. Nie uzurpuję dla tego tekstu miana kompletnej monografii L’estaca, nie potrafiłbym pokazać, jak prosta ballada Lluisa Llacha przekraczała kolejne granice. Nie wiem zresztą, czy greckie, prowansalskie lub angielskie losy tej pieśni byłyby dla polskiego czytelnika interesujące. Co bowiem z tego, że pewien klub rugby we francuskim (leżącym we francuskiej Katalonii) mieście Perpignan przyjął ją jako swój hymn? Albo że jedna z afgańskich organizacji kobiecych uznała jej refren za swój okrzyk? Wszystko to jest oczywiście ciekawe, ale nie mieści się w ramach poniższej opowieści, nie wpisuje się w historię, gdzie jedną z głównych ról odegrała przewrotność.
Rzucam więc tylko światło na drogę, którą L’estaca odbyła z Katalonii do Polski, i na jej polskie, jakże odmienne historycznie losy. Piszę o tym, jak z Pala stała się Murami, by na koniec jeszcze przybrać postać Muru. Jakie są relacje między tymi trzema piosenkami? Dlaczego Pal, by stać się polskim hymnem demokratycznego podziemia, musiał dzięki niezwykłej wrażliwości i kolosalnemu talentowi Jacka Kaczmarskiego zmienić treść i tytułową metaforę? Czy to, że stał się tym hymnem, było zgodne z intencją Jacka? Po co powstała ta trzecia wersja, czyli Mur Zespołu Reprezentacyjnego, i czy płynie z tego wszystkiego jakakolwiek nauka?
Moje nazwisko jako autora tego tekstu jest sporym nadużyciem. Występuję tu bowiem raczej w szczególnej roli gracza w domino, który poskładał kawałki w jeden z możliwych ciągów. Chwilami jestem niby średniowieczny kronikarz – spisuję, przepisuję, dorzucam coś od siebie. Ale, jak dowodzi polska historia pieśni L’estaca, kwestia autorstwa nie powinna spędzać snu z powiek egzegetom. Właśnie tu, w Polsce, doszło bowiem do wydarzenia bodaj bez precedensu – oto znakomity twórca ogłosił, że jego najsłynniejsze dzieło nie jest już jego autorstwa, ponieważ wymknęło się w szeroki świat jak w pełni autonomiczne, dorosłe dziecko. Polskie życie L’estaca – Murów – Muru dowodzi, że autor czasem schodzi na dalszy plan.
A jednak trudno nie powiedzieć tu wyraźnie: nie byłoby tego wszystkiego, gdyby Lluís Llach nie napisał pieśni L’estaca. Jestem mu za to – prywatnie, egoistycznie – dozgonnie wdzięczny, bo oprócz wszystkich oczywistości, jakie biorą się z faktu stworzenia czegoś wiekopomnego, dostarczył nam fascynującą do opowiedzenia historię. Bez Llacha tej opowiastki by nie było.
Nie byłoby jej też bez Jacka Kaczmarskiego. To za jego sprawą mówimy dziś o polskim fenomenie katalońskiej pieśni. Bez niego nie byłoby i skromnych, na poły amatorskich poczynań Zespołu Reprezentacyjnego, który z popularyzacji piosenek Llacha uczynił na początku swego istnienia własne raison d’être.
Ale nie doszłoby do tego niezwykłego twórczego spotkania Katalończyka z Polakiem, gdyby nie historyk doktor Ryszard Schnepf oraz literaturoznawca i tłumacz Carlos Marrodán Casas, w późnych latach siedemdziesiątych pracownicy Katedry Iberystyki Uniwersytetu Warszawskiego. Dziękuję i Wam, koledzy.
Trudno nie podziękować moim przyjaciołom z iberystyki. Agnieszce Rurarz, która zrobiła coś, przed czym bronili się inni – nie poczuła się onieśmielona genialną pieśnią Kaczmarskiego i dokonała znakomitego przekładu Llachowego oryginału na polski. Ten jej przekład z 1983 roku Zespół Reprezentacyjny śpiewa wszak do dziś. Joasi Kozińskiej-Frybes za niespotykaną energię, z jaką aktywizowała nas na studiach jako szefowa roku, i za to, że niemal ćwierć wieku później umożliwiła mi spotkanie z Llachem, podczas którego rzucił kilka niezwykle dowcipnych uwag i wspomnień, związanych z polskim epizodem tej historii. Pawłowi Stawowczykowi za niespotykany humor i trud archiwisty, dzięki któremu do dziś dysponujemy nagraniem pierwszego publicznego wykonania Murów przez Jacka Kaczmarskiego.
No i oczywiście dziękuję wszystkim, którzy towarzyszyli pieśni Llacha w jej polskiej epopei – Przemkowi Gintrowskiemu, Zbyszkowi Łapińskiemu, Jarkowi Gugale, Markowi Karlsbadowi, Adamowi Jamiołkowskiemu, Michałowi Urbańskiemu, Wojtkowi Wiśniewskiemu oraz wszystkim, których nazwisk nie sposób niestety zapamiętać, a którzy zapraszali Jacka, Przemka i Zbyszka na koncerty, którzy nagłaśniali je, którzy organizowali występy Zespołu Reprezentacyjnego, którzy sami śpiewali Mury czy Mur, dokądkolwiek dotarli – za mury obozów internowania czy na zwykłe ogniskowe spotkania z piosenką.
Bezwzględna, obiektywna logika kazałaby wreszcie podziękować tym, którzy swoimi rządami sprawili, że pieśń powstała i miała swój odzew – w Hiszpanii i w Polsce. Stało się to wszelako wbrew ich intencjom, było po prostu nieuchronną konsekwencją ich antydemokratycznego działania. Ludzie ci mają na rękach krew niewinnych ofiar – także co najmniej jednej ofiary z powodu Murów – dlatego niech pozostaną bohaterami poważnej, wielkiej historii tyranii. W tej opowieści, w tym obrazku są jedynie czarnym tłem.
Prolog
Nie dość, że było upiornie gorąco, to jeszcze ta niemożliwa wilgoć w powietrzu… Lato 1976 roku na długo zapamiętano jako jedno z gorętszych. W całej Europie ludzie cierpieli na udar słoneczny, umierali z przegrzania w samochodach, bali się opuszczać domostwa. Z niemal jednogłośnym chórem mediów, zatrwożonych skwarem, kontrastowały jedynie głosy producentów wina – ci, owszem, mieli powody do zadowolenia. Jeszcze wiele lat później słyszałem pełne sentymentu westchnienia: Ah, le soixante-seize… – siedemdziesiąty szósty to był bardzo udany rocznik.
Ja jednak, pogrążony w wieku siedemnastu lat, z używkami nie miałem ciągle wiele wspólnego. W każdym razie nie na tyle, żeby móc dołączać do chóru smakoszy. Siedziałem na werandzie schroniska młodzieżowego w Mèze, nad laguną w południowej Langwedocji. Równa jak lodowisko i parująca od upału woda pokryta była drewnianymi konstrukcjami, które służyły do hodowli ostryg. Na mglistym horyzoncie majaczyła mierzeja, oddzielająca lagunę od otwartego Morza Śródziemnego, i przycupnięte na wąskim pasie lądu miasteczko Sète, rodzinna miejscowość Georges’a Brassensa. Obok mnie na ławeczce siedzieli dwaj inni wędrowcy – brodaty, jowialny Anglik Malcolm i wysoki, chudy, łysiejący wieczny student z Glasgow, Brian. Wspólnie naśmiewaliśmy się z Francuzów, z ich pedantycznego stosunku do każdego posiłku, moi anglosascy towarzysze zanosili się rechotem, gdy tłumaczyłem im polskie powiedzonka typu „wyglądasz jak pół dupy zza krzaka” albo „masz minę kota srającego na puszczy”. Było upiornie gorąco, w powietrzu niemożliwa wilgoć, niebo miało kolor biały, a widoczność była bardzo słaba. Nic dziwnego, że nie chciało się patrzeć. Przyjemniej było po prostu słuchać.
Chwilami rozmowa, przyduszona upałem, cichła. Wtedy zaczynaliśmy nucić frazę, którą słyszałem ostatnimi dniami niemal bez przerwy. Grały ją radia w południowej Francji, właściciel schroniska puszczał ją z płyty. Nie rozumiałem, o co chodzi, ani nawet mnie to specjalnie nie interesowało. Pasjonowałem się wtedy mastodontami anglosaskiego rocka, a nie jakimiś balladami (z wyjątkiem wspomnianego Brassensa) – ale ta wpadała w ucho. Melodia była zaraźliwa, a do tego wybijały się słowa „tomba, tomba, tomba”.
La-la-la-la, la-la, la-la, la-la-la-la, la-la, la-la,