I porywała ludzi wszędzie, gdziekolwiek dotarła. „Wkrótce na pamięć znali pieśń…” Cały rok 1969 to dziesiątki występów i coraz większa sława młodego pieśniarza. Najmłodszy z Sędziów – co było wyraźnie widać – okazał się najwybitniejszym. To jego piosenki zaczęły być na ustach Katalończyków, a także wielu demokratycznie nastawionych Hiszpanów, którzy wspierali wszelkie inicjatywy, mogące naruszyć skostniały, dogorywający aparat frankistowskiego państwa.
Aparat jednak, choć faktycznie dożywał swych dni, nie zamierzał się poddać. Do władz dotarło bowiem, że ten młody Katalończyk wymyka się zdecydowanie spod kontroli, a, co najgorsze, do ekstazy doprowadza publiczność ta cholerna piosenka o starcu i palu. Dlatego cenzura zweryfikowała własną decyzję sprzed niespełna roku i objęła tekst piosenki całkowitym zakazem publicznego wykonywania. Tyle że L’estaca zdążyła już osiągnąć niebotyczną popularność i publiczność nie potrzebowała suflera ze sceny… „Sama melodia bez słów niosła ze sobą starą treść”. I dopiero wówczas chwytliwa, mocna piosenka stała się symbolem.
Ewidentnym dowodem, że system nie panuje nad rozbudzonym żywiołem, była oficjalnie wydana kolejna płyta Llacha, koncertowa Ara i aquí (Teraz i tutaj) z 1970 roku. Zespół Llacha zaczyna tam grać melodię inkryminowanej pieśni, a publiczność wpada w ekstazę. Kilka lat później, przebywając na przymusowej emigracji, Llach napisał na ten temat piosenkę Silenci (Cisza), której refren brzmiał:
[20] L. Llach, Silenci, w: I si canto trist…, Movieplay 1974.
6
Zakaz dotyczył zrazu tylko piosenki. Jednak wkrótce zaczęły się kolejne komplikacje. W 1970 roku policja zakazała Llachowi prowadzenia konferansjerki po hiszpańsku podczas koncertu w Madrycie – publiczność nieznająca katalońskiego nie miała prawa dowiedzieć się, o czym śpiewa. W trakcie występu menedżer Llacha, Joan Molas, został powiadomiony, że jeśli pieśniarz nie zaprzestanie gadać, zostanie ciężko pobity. Wieść o tych groźbach rozeszła się szybko wśród widowni, która nie omieszkała dać wyraz temu, co myśli o reżimie, o jego sojusznikach, ba, nawet o baskijskich separatystach ETA (o tych ostatnich oczywiście myślała jak najlepiej, bo „wróg mojego wroga jest moim przyjacielem”).
Incydent musiał mieć następstwa – władze odwołały serię kolejnych koncertów w innych miastach Hiszpanii. Wyraźny zakaz koncertowania obejmował też Katalonię – chyba że Llach zgodzi się śpiewać niegroźne, poetyckie słowa, i to po kastylijsku. Na to oczywiście demokrata i nacjonalista przystać nie był w stanie. A ponieważ czuł, że bez kontaktu z publicznością nie wytrzyma, podjął decyzję. Sieć kolejnych zakazów tak go oplotła, że w marcu 1971 roku wspólnie z Joanem Molasem wsiedli do wypakowanego walizami, małego seata 600 i ruszyli na północ.
Po drodze, w kolejnych miastach Francji Llach dawał koncerty, czasem za kolację i nocleg, czasem za symboliczne pieniądze. Potem przyszedł Paryż, gdzie życie ustabilizowało się na jakim takim poziomie. Szczególnie po 21 stycznia 1973, kiedy Llach dał wielki koncert w legendarnej sali Olympii. Od tej chwili stał się gwiazdą. Gwiazdą na emigracji. Mimo że śpiewał głównie dla Francuzów, którzy nie rozumieli ani słowa po katalońsku.
Nadal zachowywał jednak prawo odwiedzania ojczyzny, z czego co jakiś czas korzystał – na taki przywilej dekadę później nie mógł wszak liczyć Jacek Kaczmarski. Kolejne płyty Llacha, już tylko studyjne, ukazywały się w barwach hiszpańskiej, niszowej wytwórni Movieplay. Ich nakłady były skromne, rozchodziły się więc momentalnie. I bynajmniej nie świadczyły o złożeniu broni przez młodego twórcę.
Swoje anarchistyczne sympatie pokazał w humorystycznej, Brassensowskiej w charakterze piosence Cançoneta (Pioseneczka), później znanej już pod znacznie bardziej wymownym tytułem La gallineta (Kura). Jej drobiowa bohaterka sprzeciwiała się zarówno traktowaniu jej samej jako materiału rozrodczego, jak i całemu systemowi produkcyjnemu, domagała się pełnej, także seksualnej wolności. W pozornie niefrasobliwej piosence Ningù sabia el seu nom (Madame) (Nikt nie znał jej imienia [Madame]) drwił z turystów, którzy przyjeżdżali do kraju objętego stanem wyjątkowym, a wywozili jedynie słoneczne, plażowe wspomnienia.
Antyimperialistyczne i pacyfistyczne nastroje Llach demonstrował w pieśni Dona (Pani), mającej postać listu żołnierza amerykańskiego z Wietnamu. Nie brakowało też bardziej zakamuflowanych aluzji. W rozmaitych, czasem zawoalowanych kontekstach, pojawiały się słowa „wolność”, „walka”, „przyjaciele”. Nie mogło też zabraknąć odwołania do mitycznej Grecji. W piosence Vaixell de Grècia (Statek z Grecji) Llach kierował życzliwe słowa do helleńskich żeglarzy, którzy byli dlań uosobieniem innej, nie iberyjskiej przeszłości Katalonii. W tym czasie Grecja także żyła pod dyktaturą wojskowych, dlatego pieśń nabierała dodatkowych znaczeń – uciemiężeni wszystkich krajów, nie jesteście sami… Podobny wydźwięk miała trzyczęściowa, trwająca ponad kwadrans kompozycja Ítaca (Itaka), której pierwsza część oparta była na wierszu greckiego poety Konstantinosa Kavafisa o tym samym tytule. W drugiej, już w pełni autorskiej części Llach przekonywał słuchaczy: més lluny, heu d’anar mé lluny (dalej, musicie wędrować dalej), a w trzeciej ogłaszał triumfalną pochwałę walki o wolność: Bon viatge per als guerrers que al seu poble són fidels19 (Szczęśliwej podróży wojownikom, którzy swemu ludowi są wierni).
Jednak tych wszystkich słów nie mógł zaśpiewać ze sceny w swojej ojczyźnie. Nieustannie indagowany, wzywany na przesłuchania, wysłuchiwał zarzutów o działania wywrotowe i wspieranie „katalonizmu”. Po którymś nielegalnym koncercie w 1975 roku został obłożony ostateczną anatemą i skazany na definitywne wygnanie.
Możliwość oficjalnego przemówienia pieśnią do rodaków uzyskał dopiero po 20 listopada 1975 roku. Wtedy zmarł generał Francisco Franco, a zbudowany przezeń system zaczął z wolna rozpadać się w gruzy – zresztą za sprawą również jego własnych aparatczyków. Niespełna dwa miesiące po zgonie znienawidzonego satrapy Lluís Llach pojawił się w barcelońskim Miejskim Pałacu Sportów. 15, 16 i 17 stycznia dał serię koncertów. Śpiewał po katalońsku, bez cenzury, a wraz z nim śpiewało trzydzieści tysięcy ludzi złaknionych każdego słowa, które niosło nadzieję.
Koncertów tych nie mogła przegapić wytwórnia Movieplay. Już późną wiosną 1976 roku na rynkach całej Hiszpanii ukazał się album Barcelona gener de 1976 (Barcelona styczeń 1976). Na okładce umieszczono zdjęcia z pamiętnych występów, podczas których publiczność wznosiła płonące świeczki i zapalniczki na znak zbiorowej solidarności i pamięci. „Świec tysiące palili mu…” Sama płyta była tylko dokumentem – czy też aż dokumentem.
Jestem świadom, że przedstawiam wam płytę, której wydanie usprawiedliwia jedynie jej charakter dokumentu obywatelskiego – pisze Llach w tekście w środku okładki – związanego z konkretnym miesiącem konkretnego roku, z konkretnymi okolicznościami. Do jej przygotowania posłużył materiał zarejestrowany 15 i 16 stycznia. Podczas montażu przyświecała nam stale potrzeba wiernego zachowania tego, co się faktycznie wydarzyło. Możecie sobie wyobrazić trudności, jakie napotkaliśmy, ale pomimo konieczności cięć – niektórych z powodów estetycznych, niektórych innej natury… – warto podkreślić fakt najistotniejszy: bohaterem wydarzeń z 15, 16 i 17 stycznia 1976 roku nie jestem ja, ale wszyscy ci, których głosy zespoliły się wówczas w jeden głos