W dodatku Katalończycy słyną z zawziętości i przedsiębiorczości. El catalán saca de la piedra el pan (dosłownie: Katalończyk i z kamienia chleb wydobędzie, czyli nawet na kamienistej ziemi uda mu się zboże) – powiada hiszpańskie porzekadło. Katalonia zawsze była spichlerzem królestwa, w przeciwieństwie do suchych, niegościnnych, spustoszonych wyrębem lasów ziem wnętrza Półwyspu, czyli Hiszpanii właściwej.
Na fali dziewiętnastowiecznego wzrostu świadomości narodowej w całej Europie także w Katalonii narodził się ruch, mający na celu emancypację zapędzonego do kąta narodu. Podobnie jak to miało miejsce w naszej części kontynentu z podnoszącymi głowy Czechami, nastąpiła Renaixença – odrodzenie narodowo-językowe. Przywrócono wiele zapomnianych katalońskich słów. Dzięki temu kataloński, w słownictwie bardziej oddalony od łaciny niż hiszpański, w składni i gramatyce ma sporo cech archaicznych. Zaczęły powstawać dzieła, odwołujące się do średniowiecznej tradycji, pełne utopijnych i fantastycznych wizji, akcentujące postulat osobistej i narodowej wolności. Coraz więcej Katalończyków jęło mówić swoim językiem. A wraz z własną mową pojawiła się duma z bycia innym, odrębnym narodem.
Niedola poddanego rymowała się z klęskami całego królestwa. Najpierw w 1898 roku przyszła przegrana wojna o ostatnią ważną kolonię amerykańską, czyli Kubę. Kryzys państwowy i ogólne poczucie tragedii ogarnęło wówczas większość społeczeństwa. Z tego kryzysu wyłoniło się pokolenie myślicieli i pisarzy, którzy zaczęli w nowoczesny sposób rozważać rolę tradycji i wartości wobec coraz gwałtowniej napierających nowych czasów. Powstało wówczas wiele fascynujących utworów i rozpraw, ale właściwie nigdzie nie pojawił się wyraźny postulat innego, nie centralistycznego spojrzenia na wielonarodową Hiszpanię.
Gdy w początku lat trzydziestych dwudziestego wieku upadła monarchia i w Hiszpanii powołano do życia ustrój republikański, żywioł kataloński dostrzegł swoją szansę. Region otrzymał pierwszy statut, gwarantujący autonomię. I wtedy właśnie prowincjonalny, ale bynajmniej nie zahukany fryzjer wszedł do polityki.
3
Czterdziestoczteroletni Narcís Llansa został radnym z ramienia nacjonalistycznej, lewicowej partii Esquerra Republicana de Catalunya. Los jednak chciał inaczej. W lipcu 1936 roku tradycjonaliści pod wodzą generała Francisca Franco wywołali rebelię, która przerodziła się w niemal trzyletnią hiszpańską wojnę domową, największą traumę w dziejach kraju. Llansa brał bardzo aktywny udział w walkach. Ale przy tym – pomimo zdecydowanie antykościelnych przekonań – regularnie golił i strzygł miejscowego proboszcza, zmuszonego do ukrywania się przed radykałami z katalońskiej lewicy.
Katalończycy nie są łatwym narodem do rządzenia – także do samo-rządzenia. Zresztą który naród jest… Oto, co pisze kataloński pisarz Eduardo Mendoza w powieści Mauricio, czyli wybory, słowami jednej z postaci, bystrej, choć młodej Clotilde:
Przez całe stulecia funkcjonowaliśmy na naszą modłę, bez stanu, który zajmowałby się polityką, i nie jesteśmy przygotowani do działania w strukturach władzy. Przywykliśmy do życia na peryferiach niekompetentnego państwa i do walki o przetrwanie za pomocą tajnych paktów, cichych umów, snutych skrycie intryg, pod płaszczykiem ckliwego nacjonalizmu, samowspółczującego i samozadowolonego. W Katalonii polityka to cyrk pcheł dla publiczności otumanionej futbolem i hymnem do Matki Boskiej z Montserrat18.
Clotilde wypowiada te słowa w połowie lat osiemdziesiątych, wtedy bowiem dzieje się akcja powieści, ale Mendoza nie bez kozery umieścił je w książce napisanej w 2006 roku. Uznał, że nie do końca straciły na aktualności. I były aktualne dużo wcześniej. Stąd determinacja takich ludzi jak Narcís Llansa, by wyrwać rodaków z oportunistycznego marazmu.
Gdy zrewoltowana, republikańska Katalonia ostatecznie poddała się frankistom, Llansę spotkało upokorzenie – musiał całkowicie wysprzątać i wyczyścić budynek kościoła w Besalú. Nakazano mu również uczestnictwo w niedzielnych mszach, ale tego unikał, jak mógł, zwłaszcza że właśnie w niedziele miał najwięcej klientów w zakładzie. Skoro nie mógł mieć wpływu na politykę, przynajmniej mógł o niej pogadać. A ponieważ życie pod dyktaturą frankistów z wolna zaczynało przypominać życie typowe dla krajów zniewolonych tyranią – coraz powszechniejsza apatia i dojmujące poczucie braku perspektyw, z rzadka przerywane doniesieniami o represjach – niespokojne duchy mogły tylko dać upust zakazanym myślom w prywatnych rozmowach. A jak wiadomo – salon fryzjerski to w małym miasteczku rodzaj miejscowej agory, podobny do knajpy czy placyku do gry w bule.
I tak, machając nożycami i grzebieniem, Llansa znów przyglądał się dramatycznej historii kraju i świata. Wydarzenia skłaniały skromnego fryzjera do refleksji na temat losu, historii i hierarchii wartości. Mijały lata, dyktatura umacniała się, degradując języki mniejszości do roli półlegalnych gwar. Po galicyjsku, katalońsku i baskijsku nie wolno było mówić w urzędach, szkołach, radiu. Narcís Llansa jednak zdawał się tym nie przejmować. Perorował w ojczystej mowie, ucząc przy okazji młodych historii ich narodu.
Wiek ma jednak swoje nieubłagane prawa – stary Siset nie mógł wiecznie strzyc, bo sił zaczynało brakować. Llansa przeniósł się więc do miasteczka Verges, by być bliżej córki i wnuka o imieniu Ponç. Tu także szybko zjednał sobie zaufane i wierne grono słuchaczy i dyskutantów. Ręce już zaczynały mu się trząść, więc nie było mowy o kontynuowaniu zawodu. Zresztą młodzi, którzy nadal uwielbiali go słuchać, i tak coraz rzadziej mieli ochotę się strzyc – nastały lata sześćdziesiąte i pomimo relatywnego zamknięcia Państwa Hiszpańskiego nowinki przenikały i tu. Chłopcy nosili długie włosy, twarze im zarastały. A wraz z modą przyszedł też ferwor hipisowski.
Wśród kolegów Ponça zwracał uwagę chłopak, który stawiał właśnie pierwsze kroki jako śpiewający poeta.
4
– Chodziliśmy razem z wędkami, ale zamiast zająć się łowieniem ryb, chciwie łowiłem każde jego słowo. Dziś mógłbym to nazwać lekcjami filozofii, historii i życia. A przepaść pokoleniowa – Llansa miał prawie osiemdziesiąt lat! – okazała się dobrodziejstwem – wspomina dziś Lluís Llach, sam w 2010 roku kończący sześćdziesiąt dwa lata.
Llach był w połowie lat sześćdziesiątych nastolatkiem, który myślał o studiowaniu nauk politycznych i społecznych. Jego ojciec, lekarz, pełnił funkcję burmistrza Verges, oczywiście z namaszczenia frankistowskiej władzy. Zrazu zresztą Llach nie opowiadał się radykalnie po stronie nacjonalistów i demokratów. System wartości, w którym wzrastał, odcisnął się mocno na jego umyśle. Tymczasem w szkołach i na uczelniach wrzało. Dlatego młodzieniec i stawiający pierwsze kroki muzyk wolał uciekać w ciepłe wieczory nad cichą rzekę. Samotność z kijem w ręku dawała odpoczynek od gwaru, niepokojów i nie mniej wrzaskliwej propagandy oficjalnej.
Chociaż dzisiaj lubi potępiać siebie samego za młodzieńcze poglądy, Lluís Llach nie był żarliwym wyznawcą centralnej władzy. Wierzył propagandzie, ale nie czuł w sobie zapału frankistowskiego wyznawcy. Dlatego właśnie ciche rozmowy nad rzeką mogły dokonać w nim tak gruntownego przemeblowania ideologicznego. Nie mniejszą siłę rażenia miało spokojne, dobroduszne, ale zdecydowane spojrzenie starego Siseta. Dziadek Llansa poruszył w nim właściwą strunę.
Llach już w szkole średniej robił wrażenie na rówieśnikach kompetentną grą na fortepianie. Radził sobie również z gitarą, choć na bardziej podstawowym poziomie.