Jakiś lekarz niewolnik doglądał potem jego pleców i ramion. Na początku myślał, że miało go to uodpornić na przyszłe chłosty i tortury, lecz nic takiego nie nastąpiło. Nie kazano mu też usługiwać na następnym bankiecie. Zamiast tego wysłano go tutaj, by wegetował wśród muskularnych bestii.
Któregoś dnia będzie musiał walczyć z jednym z nich na jakiejś arenie, a może z bestią czworonożną, a jeśli wygra – z następną, i jeszcze jedną – dopóki nie przegra. A potem duch będzie wolny i skończy się przynajmniej wszechobecny smród – chyba że zmarłych prześladuje woń ich własnego rozkładu.
To nie miało znaczenia. W pierwszych dniach wściekał się i gryzł ręce z powodu niesprawiedliwości. Ale teraz wiedział, że nie ma niesprawiedliwości. Niewiele. Tylko przez bardzo krótki czas, kilka tysięcy posiłków z pulsum i warzyw. Potem oni wszyscy pójdą za nim. Balbus… tamta kobieta… sam wielki Sejan z całą swoją układną gwardią pretoriańską – wszyscy umrą, będą cuchnąć i nic z nich nie zostanie. Wszyscy byli skazani na śmierć równie nieuchronnie jak nieszczęsny sieciarz czy bestiarius. Poskacz trochę, wystrój się, osłabnij, umrzyj, cuchnij i nic z ciebie nie zostanie. To była tylko kwestia czasu. „Życie jest podróżą ku śmierci.” Ktoś to powiedział, ale ktokolwiek to był, życie toczyło się dalej, jak gdyby śmierć nigdy nie miała nadejść. Byli szaleni. Ludzie byli szaleni.
Kiedy był dzieckiem, kazano mu chodzić do świątyni Jowisza i modlić się. Poszedł tam parę razy z matką. Była religijna – jak często bywają kobiety. Zawsze potrzebują uwagi. Gdy dostają jej za mało, udają, że interesują się nimi bogowie. Potem, kiedy matka zachorowała, musiał chodzić ze starą Turibią, czego nienawidził, ale chciał się modlić do bogów, żeby przywrócili matce zdrowie. Do Eskulapa, oczywiście. I do Jowisza. Był dzień, kiedy modlił się do wszystkich bogów, jacy przychodzili mu na myśl. Najpierw do Eskulapa, boga zdrowia; potem do Jowisza i Junony, Wenus, Marsa, Diany, Apolla, Bachusa, Cerery, Plutona („Nie chcesz jej tak naprawdę, wielki Plutonie, jest tylko drobną kobietą”), Prozerpiny i Merkurego; do Heliosa i Luny; do Neptuna i Amfitryty i bóstw domowych. Wciąż nie był zadowolony. W Rzymie były świątynie obcych bogów i oni też mogli mieć jakąś moc. Modlił się do Mitry, boga Persów, i egipskiej Izydy, o której wielu ludzi mówiło, że mogła dokonywać niewiarygodnych rzeczy. To byli wszyscy bogowie, jacy przyszli mu do głowy. Miał nadzieję, że żadnego nie pominął.
Tamtego dnia, kiedy wrócił do domu, wydawało się, że matka czuje się lepiej. Jednak wieczorem znów jej się pogorszyło, a w nocy zmarła. Kiedy Turibia powiedziała mu o tym rano, z twarzą zapuchniętą od płaczu, odrzekł, marszcząc brwi: „Musiałem pominąć jakiegoś boga”. Dopiero później, gdy zobaczył matkę bladą i obcą, leżącą bez ruchu na łożu z kwiatów, zapłakał.
Potem już odmawiał pójścia do świątyni, ile razy Turibia go o to prosiła. Poskarżyła się na niego ojcu, ale widać mało skutecznie, bo więcej już go o to nie męczyła. Sam ojciec nigdy nie poszedł do świątyni.
Dużo później, kiedy skończył szesnaście lat i właśnie miał wstąpić do armii, ojciec niespodziewanie powrócił do tego tematu.
– Będziesz musiał złożyć przysięgę, synu. Na Jowisza na Kapitolu, Marsa i boskiego cesarza. Chcę, żebyś był rozsądny. To wszystko są święte symbole – twojego miasta, twojego kraju i cesarstwa. Orły legionu są symbolami Jowisza, a Rzymianin, który nie jest gotów umrzeć za orła legionu, wcale nie jest Rzymianinem. Myśl o tym, kiedy będziesz wrzucał swoją cząstkę kadzidła do trójnogu.
– Tak, ojcze.
– Poza tym, musimy dać przykład żołnierzom. Są prostymi ludźmi i wierzą w bogów. Rzym podbił świat – dlatego rzymscy bogowie muszą być potężniejsi od innych. Daje im to odwagę i siłę. Niemądrze byłoby ich zniechęcać. Czy to dla ciebie jasne?
– T-tak, ojcze. Ale dlaczego w Rzymie jest świątynia Izydy? Zwyciężyliśmy Egipt. Czemu Rzymianie czczą Izydę?
– Ponieważ niektórzy Rzymianie są głupcami i gorzej niż głupcami. Małpowanie zwyczajów innych jest zawsze pierwszą oznaką dekadencji. Ale niektórzy głupcy wierzą w sztuczki egipskich szarlatanów i im podobnych. To absurd.
– A co z rzymskimi szarlatanami, ojcze?
Stary generał prychnął.
– Nie jesteś taki głupi. Musiałeś wyciągnąć wnioski z tego, że trzymam się z dala od tych, co machają kadzidłem i sprzedają modlitwy. I nie sprzeciwiłem się, kiedy odmówiłeś pójścia ze starą Turibią na składanie ofiary księżycowi, prawda? Pamiętasz lekcje matematyki, synu? Czasami musisz narysować linie pomocnicze, by rozwiązać problem. Bogowie są liniami pomocniczymi. My ich rysujemy, by rozwiązać nasze problemy. Różnica jest taka: w ten sposób naprawdę ich nie rozwiązujemy, tylko tak nam się wydaje. Nie możemy znieść myśli, że niektórych problemów nie da się rozwiązać, więc wynajdujemy bogów, którzy jako jedyni znają rozwiązanie i tak dalej. Ale to wszystko jest dla słabych. Dla silnych nie ma znaczenia, że pewnych problemów nie da się rozwiązać. Sami dla siebie są autorytetem. Jedziesz, by służyć Rzymowi. Tylko to naprawdę się liczy.
Czy na pewno? Czym był Rzym? Cegły i marmur, pozłacane świątynie dla „linii pomocniczych”, spocony, rozgadany, spragniony rozrywki tłum, Castra Praetoria, Sejan i Balbus, niewierne kobiety, pretor o końskiej twarzy, armia naciętouchych, a wszyscy są duchami, zanim nie staną się zgnilizną i nicością.
Po co temu służyć? Po co służyć czemukolwiek i komukolwiek?
Rozdział siódmy
Spurio wyjechał na dwa dni, a podczas jego nieobecności Polemon nadzorował szkołę.
To był zły wybór, bo Trak nie umiał nad sobą panować i często wpadał w szał, ale w tych okolicznościach Spurio prawdopodobnie nie mógł zrobić nic innego. Żaden z pozostałych mężczyzn nie poradziłby sobie z Polemonem. Bywały chwile, kiedy nawet sam Spurio zdawał się mieć przed nim na baczności, jak dobry treser mający do czynienia ze zmienną i nieobliczalną bestią.
Dwudniowe rządy Polemona pokazały, że nawet w świecie Hadesa może być jeszcze gorzej. Spurio przynajmniej miał cel: zrobić gladiatorów z powierzonego mu materiału. Polemon chciał tylko utrzymać własną przewagę. Nadzorował trening, źle obchodząc się z ludźmi i obrażając ich najgorszymi wyzwiskami.
Może dobrze byłoby dać mu nauczkę? Dlaczego tylko on miałby skorzystać na nieobecności lanisty?
Jednak dziwnym trafem Trak unikał Kasjusza Longinusa. Nigdy się do niego nie zwracał. Jego ulubioną ofiarą był Germanin Brenno, którego zmuszał do treningu z cestusem, tracką rękawicą bokserską, wypełnioną małymi kawałkami ołowiu. Kosztowało to Germanina utratę dwóch zdrowych zębów, i to zupełnie bezsensowną, bo Spurio nie zamierzał szkolić go na boksera. Na wpół oszalały z wściekłości, Brenno rzucił się na swojego dręczyciela, ale ten pozbawił go przytomności jednym ciosem.
Tamtej nocy rzucał się i przewracał na pryczy.
– Leż cicho – szepnął ponuro Kasjusz. – Kto zaśnie, jeśli dalej będziesz się tu boksował?
– Szkoda, że go nie zabiłem – jęknął Germanin. – Zabić go, zabić.
Zdawał się rozkoszować tym słowem.
– Nic by ci to nie pomogło.
Germanin zacisnął zęby, jakie mu pozostały.
– Nie wiem. Zabić go. Uciec. Daleko.
– Nie bądź głupi, człowieku