Nie płacą podatków, ale otrzymują państwowe dotacje. Niektóre sekty nie uznają istnienia Izraela, dowodząc, że prawdziwe państwo żydowskie powstanie dopiero wraz z przyjściem Mesjasza, co nie przeszkadza im w korzystaniu z izraelskiego systemu socjalnego. Charedim próbują wymusić na innych, by żyli wedle ich zasad; wielekroć rzucali kamieniami w samochody jeżdżące w szabat w pobliżu zajmowanych przez nich dzielnic. Optują za segregacją płci w życiu publicznym. W autobusach kursujących między siedliskami charedim kobiety muszą siedzieć z tyłu pojazdów, a w Mea Szearim, dzielnicy ortodoksów, gdzie czas cofnął się do XIX wieku, są zaułki, gdzie kobiety i mężczyźni chodzą po różnych stronach ulicy.
Autorzy opisów Mea Szearim podkreślają, że odwiedzający dzielnicę znajduje się nagle jakby w innym świecie, żywcem wyjętym z przedwojennych polskich sztetli: taka sama bieda, stroje chasydów, sklepiki z mydłem i powidłem, zakurzone księgarnie pełne religijnych tomów, umorusane dzieci, znoszone ubrania wywieszone za oknami ubogich domostw na sznurach do bielizny. To ułuda, pozór utwierdzany miejskim pejzażem. Sztetl nigdy nie był aż tak zamknięty i tak wpływowy. Stanowił odrębną całość, lecz by funkcjonować, musiał otwierać się na zewnątrz. Nikt nie liczył się ze sztetlem, a Mea Szearim trzeba brać pod uwagę we wszelkich rachubach: społecznych, kulturowych, politycznych. Sztetl nie był ekspansywny i agresywny. Ultraortodoksyjne dzielnice rozrastają się z dnia na dzień i chcą władać Izraelem.
Wreszcie sztetl nie był aż tak zachowawczy i obyczajowo ortodoksyjny. Nie próbował narzucać swojej woli innym. Mea Szearim (ale też podtelawiwski Bnej Brak czy jerozolimska Ge’ula) to nowa jakość, mimo że nawiązująca podobno do starego. Dla świeckich – zmora Izraela. Dla charedim – jego przyszłość.
Generalnie ultraortodoksyjni rabini sprzeciwiają się oglądaniu przez współwyznawców świeckiej telewizji i filmów, czytaniu gazet i niereligijnych książek. Wolno korzystać z internetu pod warunkiem używania specjalnych filtrów blokujących to, co niedozwolone, na przykład pornografię. Izraelskie sieci telefonii komórkowej mają specjalne serwisy dla charedim. Niektóre ich gazety nie publikują zdjęć kobiet. Kilka lat temu jedna z ortodoksyjnych gazet ocenzurowała zdjęcie nowego izraelskiego rządu, wymieniając wizerunki dwóch kobiet ministrów na fotografie mężczyzn.
Ponad połowa ultraortodoksyjnych mężczyzn nie pracuje, gdyż oddaje się studiom religijnym. Obowiązek utrzymywania licznych rodzin spoczywa na kobietach. Większość charedim żyje na granicy ubóstwa. Mężczyźni są ubrani jak na obrazkach z polskich lub ukraińskich żydowskich miasteczek. Kobiety – w długich sukniach, bluzkach z długimi rękawami i bez dekoltów, na głowach mężatek chusty lub peruki zasłaniające włosy; naczelnym wymogiem ubioru jest skromność.
Opowiadano mi o ludziach, którzy powrócili do religii i przenieśli się na przykład z kosmopolitycznego Tel Awiwu do Mea Szearim. Często działo się tak po straszliwych traumach (na przykład po walkach na froncie libańskim z początku lat osiemdziesiątych), gdy rozum nie umiał nic wytłumaczyć, więc zostawała tylko wiara. Podobno odnaleźli szczęście, lecz nie mogłem tego sprawdzić, bo nigdy nie chcieli o tym rozmawiać.
Poznałem za to takich, którzy odeszli od religii. Czuli się wolni, ale czy szczęśliwi? Chyba tak, lecz opowiadali, że w ich duszy powstała wielka wyrwa. Umieli odnaleźć się w świeckim Izraelu, lecz czegoś im brakowało. Nazywali to wewnętrznym porządkiem, pewnością siebie, zwolnieniem z odpowiedzialności. W Mea Szearim każdy dzień zaczynali od rozmowy z Bogiem, umawiali się, negocjowali, prosili o rady. Teraz musieli rozmawiać sami ze sobą.
Większość charedim nie zajmuje się polityką, choć już od dziesięcioleci żywot izraelskich rządów zależy od głosów ultraortodoksów. W Knesecie zasiadają posłowie Szas, ultraortodoksyjnej partii Żydów sefardyjskich, i aszkenazyjskiej Agudy. Bywali i bywają nawet ministrami.
Zmiana – słyszałem w Izraelu – przyszła stąd, że przywódcy chasydzkich sekt zorientowali się, że stale rosnąca populacja nie może tylko żyć na koszt państwa (choć ciągle żyje), bez wpływu na jego kształt. Po wygranej wojnie sześciodniowej rabin Cwi Jehuda Kuk (jego ojciec był twórcą religijnego syjonizmu) uznał, że izraelscy żołnierze to „osiołki boże” realizujące wolę Najwyższego, więc przyspieszają nadejście Mesjasza. Przewodził duchowo religijnemu osadnictwu na Zachodnim Brzegu, czyli w biblijnej Judei i Samarii.
Opowiadano mi, że właśnie skrajnie religijni syjoniści odmienili żydowski system wartości. Miejsce świętości ludzkiego życia, którego trzeba strzec za wszelką cenę, zajęło przekonanie o świętości ziemi; partie charedim sprzeciwiają się powstaniu niepodległej Palestyny.
Świecki Izrael nie znosi charedim. Ma ich za społeczność próżniaków i darmozjadów, bywa, że opisuje ultraortodoksów językiem pełnym antysemickich stygmatów i uproszczeń. Boi się ich również dlatego, że ortodoksów przybywa i przybywa. Uliczne kłótnie między świeckimi a religijnymi to maestria wrzasku i przekleństw. Charedim są tak różni od świeckich i trudni do pojęcia, że aby pomóc ich zrozumieć, nakręcono znakomity izraelski serial Shtisel, na dodatek święcący triumfy na całym świecie; niech się współobywatele i sąsiedzi wreszcie poznają.
Bowiem – zdaniem wielu niewierzących – charedim są leniwi, brudni, ciemni, zaściankowi, na zewnątrz świętoszkowaci, a w rzeczywistości dopuszczają się różnych nadużyć, także obyczajowych. Rabini mają pozycję równą mułłom w islamie, pragną ustanowienia religijnego państwa opartego na Torze i zniesienia demokracji.
Coś jest na rzeczy, ale do dominacji charedim w Izraelu droga bardzo daleka. Coraz większego wpływu religii na wszystkie aspekty izraelskiego życia nie sposób jednak nie zauważyć.
Gdy nad Izraelem, podobnie jak nad całym światem, zawisła groza pandemii koronawirusa, okazało się, iż charedim sprawiają kolejny kłopot. Otóż nie wierzą w zgubną moc zarazy, albo inaczej – wierzą, że z boską pomocą jakoś się od niej wykręcą. Ten pospolity brak rozsądku sprawił, iż w dzielnicach i miasteczkach ultraortodoksów koronawirus nic nie zmienił: zaraza sobie, a w synagogach odbywają się zbiorowe, tłumne modły, w jesziwach trwa nauka, działają wszystkie sklepy i targowiska, młodzi ludzie stają pod chupą – małżeńskim baldachimem – otoczeni licznymi weselnymi gośćmi. W Bnej Brak pod Tel Awiwem, mieście, gdzie ponad dziewięćdziesiąt procent mieszkańców to charedim, pogrzeb znanego rabina zgromadził tysiące żałobników. Doszło do tego, że izraelskie wojsko musiało odseparować Bnej Brak od reszty kraju, żeby wyizolować ognisko choroby.
Na dodatek, jak podały portale i gazety, opinie, że gorąca wiara uchroni charedim przed koronawirusem, oficjalnie wypowiadał minister zdrowia Izraela – charedi, a jakżeby inaczej – u którego specyficzne rozumienie religii wygrało o kilka długości ze zdrowym rozsądkiem. Ów minister ogłosił, iż koronawirus to kara za homoseksualizm, który wszystkim ortodoksom świata, od Ziemi Świętej po Pernambuco, jawi się jako straszny występek, a nie różnorodność powstała z woli Boga. Śmiechom i żartom nie było końca, gdy minister zdrowia przyznał po jakimś czasie, że sam został ofiarą pandemii. Miał na tyle honoru, że podał się do dymisji.
Historycy