Dlatego nie dziwią mnie autobiograficzne wątki w opowiadaniach Saida. Pisze raz, że chciałby być pierwszym izraelskim prezydentem nie-Żydem. Albo działaczem politycznym, który genialnymi decyzjami zaprowadzi ład na Bliskim Wschodzie. Chciałby też być pilotem myśliwca. I wnet – zamachowcem samobójcą.
Said, którego wszystkie książki dzieją się w Izraelu, gospodarz wielce popularnego programu telewizyjnego, w którym nabijał się po równo z Żydów, nawet tych liberalnych i proarabskich, oraz Arabów, pisarz rozpoznawalny na każdej izraelskiej ulicy, jednak wyemigrował z Izraela. Było to wkrótce po tym, jak na początku lipca 2014 roku trzech młodych żydowskich Izraelczyków (dwóch nie miało ukończonych osiemnastu lat) torturowało, a potem spaliło żywcem szesnastoletniego arabskiego Izraelczyka Muhammada Abu Chdejra. W śledztwie i przed sądem zeznali, iż zrobili to z zemsty za porwanie i zamordowanie trzech żydowskich chłopców, którzy jechali z jesziwy w Hebronie do domów na szabatową kolację. O ich szczęśliwe odnalezienie dziesiątki tysięcy wiernych wznosiło modły pod Ścianą Płaczu, a Jerozolimę ogarnęły skrajnie antyarabskie nastroje. Kiedy został zamordowany Arab, przez arabskie dzielnice izraelskich miast przetoczyły się wielotysięczne demonstracje, często przeradzające się w zamieszki.
Mordercy Muhammada zostali skazani na dożywocie, ale Said wyjechał do USA, bo nie chciał mieszkać w kraju, gdzie morduje się dzieci. Lecz chyba tęsknił za Izraelem, skoro wnet nawiązał listowny dialog z Etgarem Keretem. Pisał więc Kaszua Etgarowi, jak próbuje urządzić się na uniwersytecie i że ciężko mu się przyzwyczaić do amerykańskiego życia, a Etgar – żeby pamiętał o ciepłym ubraniu i takichże butach, gdyż – opowiadali mu rodzice – dobra odzież i obuwie to zimą podstawa. Ale też napisał, by Said miał się na baczności. Emigrujący do USA Izraelczycy często zaczynają mówić w jidysz, co – przestrzegał – w przypadku Araba może wyglądać zabawnie.
Opowiadała mi arabska lekarka z najlepszej izraelskiej kliniki pediatryczno-ginekologicznej, jak chucha i dmucha na noworodki, które nie powinny przeżyć, a żyją, bo ich dogląda. Tuli takie chucherko, całuje, szuka najnowocześniejszych, najlepszych sposobów, by je ocalić. Jak się uda (udaje się często, śmiertelność niemowląt w Izraelu jest jedną z najniższych na świecie, wyłączając Beduinów na pustyni Negew), dziękują jej wszyscy, zapłakane ze szczęścia żydowskie mamy, ojcowie i babcie. Wtedy idzie zmęczona do domu i cieszy się, bo jak się nie cieszyć. A za chwilę porywa ją uczucie, że przecież to był żydowski bachor, a Żydzi zrobili jej narodowi tyle złego, że może powinna zadusić dziecko poduszką.
Nigdy tego nie zrobiła i nie zrobi. Uratuje życie jeszcze setek niemowląt. Ale wie, że to uczucie też zapewne nigdy jej nie opuści, wstydzi się go, lecz nie umie poskromić. Czemu? Bo nie, jest Arabką, czyli obywatelką drugiej kategorii, ma więc prawo do nienawiści.
Rozmawiałem z tą wspaniałą lekarką w towarzystwie jej brata, chłopaka wykształconego i nowoczesnego. Chcieliśmy zrazu umówić się na spotkanie sam na sam, lecz lekarka, stypendystka amerykańskich uniwersytetów, jedna z najlepszych specjalistek od niemowląt w całym Izraelu, rzekła po namyśle, że nie może, bo młoda kobieta nie powinna spotykać się z obcym mężczyzną bez towarzystwa bliskich.
Opowiadał mi Etgar Keret o tym, jak razem z Saidem Kaszuą uczestniczył w festiwalu literackim we Francji. Mieszkali w tym samym hotelu, za takie same pieniądze tego samego organizatora. Kaszua trafił na pokój od podwórza, gdzie wnet zepsuła się klimatyzacja. Keret miał pokój z widokiem.
No i Kaszua zrobił awanturę. Za zepsutą klimę i okna wychodzące na mroczną studnię. Zrobiono mu to – wrzeszczał – bo jest Arabem. Brudnym, paskudnym, prymitywnym Arabusem. Żydowi – mówił również o Kerecie – czegoś takiego nie zrobiono by nigdy. Etgar odwrzeszczał, że to kompletny idiotyzm. Wypomniał, że chodził do zwykłego liceum w Ramat Ganie, a Said – do elitarnej szkoły średniej, gdzie przyjmowano Arabów, by pokazać wszystkim, że Izrael nikogo nie dyskryminuje, a nawet czasami nagradza za etniczne pochodzenie. Miał rację, ale to Said miał poczucie krzywdy.
Opowiadano mi w Umm al-Fahm o izraelskim Arabie, który w napadzie nierozumnego szału (choć zawczasu wszystko dobrze zaplanował) zabił siekierą żydowskiego poborowego; zarąbał go w czasie snu. Rzecz rychło się wydała, morderca trafił za kratki, dostał dożywocie. W Umm al-Fahm została rodzina.
Okazało się, że Arab, nim zabił, był przez wiele lat zatrudniony na państwowej posadzie. Zabił – to jedno, pracował – drugie, więc należy się mu zasiłek. I tak arabska rodzina mordercy izraelskiego rekruta żyje z zasiłku izraelskiego państwa.
Matka zabójcy dziwi się, dlaczego jej syna skazano na dożywocie. Wszak Arab zabił Żyda, bo tak się dzieje (w drugą stronę też to działa). Dodaje, że cierpi przez naród, który jej zabrał wszystko, choć daje tak wiele. Tak wiele, że nie zostaje jej nic.
Ojciec założyciel Izraela, polityk przenikliwy i wybitny, choć po izraelsku roztrzepany; czasem mówił szybciej, niż myślał.
Urodził się w 1886 roku w rodzinie zaangażowanego w syjonizm niedokończonego prawnika. Matka zmarła, gdy był jeszcze dzieckiem. Przed aliją do Palestyny w 1906 roku nazywał się Dawid Grün. Pochodził z Płońska, miasteczka na Mazowszu, gdzie dzisiaj sięga dwupasmówka z Warszawy w drodze na Gdańsk. Mieszkał w domu przy rynku. Niski, z wielką głową i burzą rozwianych włosów. Nie pisał po polsku, mimo że mieszkał na ziemiach polskich. Dlaczego? A jakiż miało sens pisanie w języku znanym tubylcom w jednej z najodleglejszych części carskiego imperium?
Po emigracji studiował w Turcji, skąd został wyrzucony za działalność syjonistyczną. Lewicowiec do szpiku kości. Marzyciel i idealista; chciał Izraela dla wszystkich, również dla Arabów, choć był gotów walczyć z nimi o ziemię.
W Palestynie organizował żydowską samoobronę, pracował w sadzie cytrusowym, był dziennikarzem, działaczem Światowej Organizacji Syjonistycznej, związkowcem.
14 maja 1948 roku odczytał deklarację niepodległości Izraela, a żydowskie ulice w Palestynie wypełniły się świętującym tłumem. W następnych godzinach arabskie państwa ościenne najechały Izrael. Wybuchła wojna o niepodległość.
Był premierem pierwszego rządu (sprawował ten urząd jeszcze kilkukrotnie). Umiarkowany w politycznych sądach; z jego rozkazu izraelska armia zatopiła statek Altalena wiozący broń dla radykalnie nacjonalistycznej żydowskiej organizacji Irgun.
Współzakładał partię Mapai, poprzedniczkę Partii Pracy, przez wiele lat hegemona izraelskiej polityki. Zawarł porozumienie o odszkodowania z Republiką Federalną Niemiec. Przeżył zamach szaleńca – rzucony w Knesecie granat zranił Ben-Guriona i kilku ministrów. Niesyjonistyczne poglądy uważał za błąd i nielojalność wobec żydowskiego państwa. Pewnego razu powiedział, że Żydzi, którzy ocaleli z Zagłady, muszą mieć nieczyste sumienie, bo inaczej nie przeżyliby wojny. Albo że gdyby miał do wyboru: uratować dziesięć tysięcy żydowskich dzieci i wywieźć je do Anglii lub pięć tysięcy i ewakuować do Palestyny, wybrałby to drugie. Szczęśliwie nigdy nie stanął przed takim wyborem.
Wycofał się z polityki po wojnie sześciodniowej w 1967 roku; po prostu był zmęczony. Zamieszkał na pustyni Negew w kibucu Sde Boker. Zmarł w 1973 roku. W Izraelu szanowany, lecz bez nadmiernej czci. W Płońsku, w którym się urodził, rośnie drzewo jego pamięci, tam zaś, gdzie mieszkał, wisi pamiątkowa tablica.
Dla zwolenników był niemal bogiem. Dla żony – permanentnym lowelasem, zdradzającym na prawo i lewo. Przeciwnicy zaś, których kolekcjonował na pęczki, ukuli po jego śmierci żart.
Starszy pan puka do drzwi domku w kibucu Sde Boker, gdzie mieszkał Ben-Gurion, i pyta: