W żydowskiej historii i narodowej mitologii Szymon Bar Kochba to jeden z największych bohaterów. Pochodził z rodu Machabeuszy, wodzów, królów i kapłanów. Przydomek Szymona oznacza „Syn Gwiazdy”. Niektórzy upatrywali w nim Mesjasza, być może w wyniku początkowych świetnych zwycięstw nad Rzymianami, czego skutkiem było oswobodzenie Judei – na dwa lata. Zwano go „Księciem Izraela”. Był przywódcą powstańców w drugiej wojnie żydowskiej; oddziały Bar Kochby zostały rozbite dopiero przez legiony sprowadzone z Europy. Dawid Ben-Gurion wziął swoje hebrajskie nazwisko od jednego z generałów powstańczej armii Szymona.
Władający Rzymem cesarz Hadrian nie dotrzymał złożonej Żydom przed wojną obietnicy odbudowania świątyni jerozolimskiej, co wiecej – na jej miejscu wybudował świątynię Jowisza Kapitolińskiego. Gdy wygrał, wygnał Żydów z Judei i zakazał im wstępu do świętego miasta. Państwo żydowskie przemianowano na Syrię palestyńską, Jerozolimę na Colonia Aelia Capitolina, a judaizm stał się religią napiętnowaną. W Ziemi Świętej zostały tylko nieliczne żydowskie kolonie.
Diaspora nie jest udziałem wyłącznie narodu żydowskiego. Po świecie rozproszyli się Ormianie, Irlandczycy, Polacy. Ale rzymski, a później chrześcijański i muzułmański antysemityzm sprawił, że stała się doświadczeniem szczególnym, pełnym przemocy, krzywdy i upokorzenia. Myśl o odbudowie państwa żydowskiego pojawiła się dopiero w pismach Teodora Herzla i innych syjonistów w XIX wieku.
Dziś największe skupiska Żydów poza Izraelem są w Stanach Zjednoczonych, Francji, Kanadzie, Wielkiej Brytanii, Argentynie i Niemczech. Lecz dopiero w Izraelu widać, że żydowska diaspora objęła swoim zasięgiem cały świat. W Muzeum Diaspory na kampusie telawiwskiego uniwersytetu jest kopia Łuku Tytusa wystawionego w Rzymie dla uczczenia zwycięstwa w pierwszej wojnie żydowskiej (relief przedstawia niewolników niosących menorę zrabowaną z Drugiej Świątyni), ale też modele synagog z dalekiej Azji przypominające chińskie pagody. Nikogo nie dziwią czarnoskórzy Żydzi z Etiopii – Falaszowie – ani Żydzi o urodzie Hindusów (kobiety chodziły w hinduskim sari), choć akurat to bardzo mała wspólnota. Żydowska kobieta z Jemenu wiąże na kostkach nóg sznurki dzwoneczków i może mówić po arabsku lepiej niż po hebrajsku. Ortodoksyjna kobieta europejskiego pochodzenia w peruce i długiej bezkształtnej spódnicy będzie rozmawiać z przyjaciółką w jidysz. Wejścia do Groty Patriarchów w Hebronie pilnują chasydzi o twarzach mongolskich pasterzy, a w dalekowschodnich restauracjach w Tel Awiwie pracują skośnoocy żydowscy kelnerzy.
Diaspora spowodowała, że żydowskimi potrawami są tak samo swojskie dla Polaka kiszke, czulent, kasza gryczana, jak i bliskowschodni kuskus; karp pod postacią gefilte fisz, jak i morska ryba z ciepłych rejonów Atlantyku. Swojski majeranek i fioletowy sumak, mięta i szafran stoją na tej samej półce z przyprawami. Smaki mdłe i ostre, kwaśne jak kiszona kapusta i słodkie jak miód z pomarańczami mieszkają pod jednym izraelskim dachem. Żyd z Europy wypije w szabat kieliszek wódki (albo i szklankę, jeśli przyjechał w sowieckiej alii), Żyd z północnej Afryki zaś nie tknie alkoholu, bo może nie jest to trunek zakazany, lecz u siebie, w Maroku, nie nauczył się pić.
Dziewięć milionów ludzi, a w ich obyczajach, w rysach twarzy, kolorze oczu i skóry, w ubiorach, nawykach, dozwolonych i zabronionych używkach, w językach używanych na co dzień, lekturach, w wierszach ulubionych poetów mieści się, dzięki diasporze, cały świat.
Śmiało można powiedzieć, że choć Izrael był krajem przybyszów, kiedyś nie było to powodem do chwały; Żyd chałaciarz jawił się jako zaprzeczenie krzepkiego sabry, Żyda urodzonego już w Izraelu. Ale też wykształcony inteligent z Niemiec czy Austrii nie pasował do wizerunku spalonego słońcem rolnika. Diaspora stała w oczywistej sprzeczności z syjonizmem, była czymś gorszym, podrzędnym, karą za nie swoje winy. Oficjalnie w Izraelu o diasporze pamiętano, lecz tak, żeby zapomnieć, mimo że było to niemożliwe. Do tego stopnia, że ludzie mówili o sobie: ten jest Polakiem, ten Rosjaninem, ów Persem, a inny – Afgańczykiem.
Dzisiaj dobrze być skądś. Może to urok na przykład Unii Europejskiej (nie słyszałem, by ktokolwiek prosił o paszport Mołdawii czy Rosji, ale Rumunii, Polski, Węgier – owszem), a może potrzeba korzeni, bo warto liczyć rodzinną historię dalej niż dwa pokolenia wstecz.
Jest też ruch w drugą stronę – emigracja z Izraela. Najczęściej do USA, jak z innych krajów świata. Ale również do Unii Europejskiej. A jeszcze częściej Izraelczycy, zwłaszcza ci młodsi, myślą, żeby wyjechać.
W Ofakim spotkałem sefardyjskiego Żyda, który powiedział, że namawia dzieci do emigracji, gdyż w takich miasteczkach nie ma dla nich przyszłości: bieda, kurz, żadnych perspektyw. Niektórzy moi przyjaciele mówią, że już dawno by wyjechali, gdyby nie rodzice, pierwsze pokolenie Izraelczyków. Bo mają dość Izraela, tej nieustannej gorączki, napięcia, nierozwiązanych problemów z sąsiadami, okupacji Zachodniego Brzegu, rakiet z Gazy, słowem – rozglądania się wokół, czy aby wszystko w porządku.
Profesor Szlomo Awineri, człowiek mądry i doświadczony życiem, powiedział mi, że takie nastroje świadczą tylko o tym, że Izrael znormalniał. W końcu ludzie chcą emigrować nawet ze Szwecji, choć tam nie ma Hamasu, ortodoksyjnych dzielnic, a Iran z projektem atomowym leży naprawdę daleko.
Arabska wioska pod Jerozolimą, której już nie ma; resztki domów leżą na terenie szpitala psychiatrycznego. Siedziała na wzgórzu. Po drugiej stronie doliny stoi osiedle żydowskich religijnych ortodoksów, Giwat Szaul. W kwietniu 1948 roku, u progu izraelskiej wojny o niepodległość, w Dejr Jasin doszło do masakry: radykalnie prawicowe żydowskie oddziały paramilitarne Irgun i Lechi zamordowały około stu arabskich mieszkańców (padają też większe liczby). Resztę, w tym osierocone dzieci, wygnano do Jerozolimy.
Władze Izraela i szefowie zrazu podziemnej armii Hagany potępili masakrę. Dawid Ben-Gurion nazwał przywódcę Irgunu Menachema Begina „Menachemem Hitlerem”; pamiętajmy, że piece krematoryjne Auschwitz i Mauthausen były jeszcze ciepłe.
Zemstą za Dejr Jasin był arabski atak na konwój medyczny zmierzający do Jerozolimy. Zabito siedemdziesiąt dziewięć osób: ochronę, personel medyczny, rannych. Efekt masakry to również masowa ucieczka Arabów przed izraelskim wojskiem. Dejr Jasin stała się jednym z pretekstów do inwazji państw ościennych na świeżo powstałe państwo żydowskie.
Każdy Izraelczyk wie, co stało się w Dejr Jasin. Opis wydarzeń znajduje się w szkolnych podręcznikach historii: to dzień hańby szpecący wzniosłe i bohaterskie chwile narodzin żydowskiego państwa. Wie – co oczywiste – o zbrodni w Dejr Jasin każdy Arab, z Izraela, Autonomii Palestyńskiej, Libanu, Iraku, Jordanii.
Jednak opowieść o dramatycznych losach wioski zależy przede wszystkim od światopoglądu opowiadającego. Nie wystarczy, by zbrodnia była nazwana zbrodnią. Musi mieć swoją narrację, tak różną, jak różni są ludzie, którym zależy na interpretacji tej masakry.
Jedna z wersji, rozpowszechniana akurat między Arabami, głosi, że we wsi doszło nie tylko do morderstw, ale też do masowych gwałtów. To nieprawda. Opowieściom o gwałtach zaprzeczali ocaleni arabscy świadkowie masakry, dodając swoje: namawiano ich, by mówili o gwałtach, żeby przerazić Arabów i wywołać ich agresję.
Dla żydowskich religijnych ultraortodoksów, którzy nie znoszą syjonistów, sąsiedztwo Dejr Jasin i Giwat Szaul to dowód, że Żydzi i Arabowie mogą żyć w pokoju. Zachowały się opowieści o tym, iż masakra