– Próbowałem tylko trochę rozluźnić atmosferę.
– Wiem.
– Nie chcę tu umrzeć.
– Wiem.
– Nie możemy stąd wychodzić, zaczynam dostawać klaustrofobii.
– Wiem.
Kloz odepchnął się prawą stopą od podłogi i zaczął się powoli kręcić w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara.
– Okres inkubacji wirusa SARS może trwać nawet dziesięć dni. Nasz miły pan z CDC jeszcze nie powiedział nam tego wprost, ale zgodnie z ich protokołem kwarantanna będzie musiała potrwać przynajmniej dziesięć dni od ostatniego przypadku zachorowania. Jeśli nawet wirus nas nie zabije, to przez prawie dwa tygodnie nas stąd nie wypuszczą.
– Nie będą nas tu tak długo trzymać.
– Czemu niby nie? – zaoponował Kloz. – Mamy łóżka, jedzenie, dostęp do leków i sprzętu medycznego, jesteśmy odizolowani. Przychodzi ci do głowy lepsze miejsce, gdzie można by nas wszystkich trzymać? Nie będą chcieli ryzykować przeniesienia wirusa poza ten budynek.
– Bishop ma wirusa. Może być teraz wszędzie.
– A jeśli zarazi innych ludzi, ci z CDC najprawdopodobniej ściągną ich na leczenie właśnie tutaj, z tych samych powodów, dla których będą próbowali zatrzymać tu nas wszystkich: łóżka, leki, jedzenie, izolacja. Zamkną nas tutaj i poczekają, aż wirus przez nas przelezie, wyczerpie się. Skoro nie ma żadnego lekarstwa, tylko to ma sens. Nikt nie będzie ryzykował epidemii. Nawet jeśli dzisiaj złapią Bishopa i go zamkną, nas nie wypuszczą, póki możemy zarażać.
Clair wiedziała, że kolega ma słuszność, ale nie zamierzała przyznawać mu racji. Zmięła chusteczkę i rzuciła ją do kosza. Śmieć wylądował prawie pół metra od celu.
Trzy szybkie stuknięcia do drzwi.
Podnieśli głowy.
Zanim którekolwiek zdążyło coś powiedzieć, do pokoju wparował Jerome Stout.
Szef szpitalnej ochrony nie spoczął ani na chwilę od czasu ich przyjazdu i wyglądał na równie zmarnowanego co wszyscy inni. Na ogolonej głowie zaczynał się pojawiać cień odrostu, a na ochroniarskim uniformie pod pachami miał plamy potu. Słyszała, że objął tę posadę po odejściu z policji pięć lat temu, jako pięćdziesięciolatek. Nie pisał się na coś takiego. Biała maseczka chirurgiczna na jego ustach tłumiła zmęczony głos.
– Musi pani pójść ze mną.
– Dlaczego?
Nerwowo zerknął na Klozowskiego siedzącego w kącie, a potem znów na nią.
– Mamy ciało. Kiepska sprawa.
– Szlag – mruknął Kloz pod nosem.
Clair wstała i ruszyła do drzwi.
– Proszę to założyć – poinstruował Stout, wskazując brodą na maskę, którą wcześniej dostała.
Naciągnęła ją na twarz, dopasowując paski na uszach, i pośpieszyła za nim.
Clair nie chciała przechodzić przez stołówkę, ale zanim zdążyła spytać o inną drogę, szef ochrony wkroczył do pomieszczenia. W chwili, gdy wszyscy ją zauważyli, nastąpił wybuch. Kiedy policja sprowadziła do szpitala osiemdziesiąt siedem potencjalnych ofiar Bishopa, zabroniono im wychodzić poza tę salę i dwa przyległe pokoje socjalne dla pracowników. Nie licząc Klozowskiego, była jedyną przedstawicielką policji na miejscu, więc natychmiast ją rozpoznali. Niektórzy mieli maski, inni nie, ale wszyscy krzyczeli. Ludzie wstawali i szli w jej stronę, w oczach mieli gniew. Chcieli odpowiedzi, tak samo jak ona, ale nie miała im co powiedzieć. Przepchnęła się najszybciej, jak się dało, powtarzając wszystkim wokół, żeby zachowali spokój, bo niedługo będzie po wszystkim. Wyczuli jednak fałsz. Było wśród nich wielu lekarzy, znali się na rzeczy. Ściągnięto tu ich dzieci, współmałżonków. Poodsuwali stoły pod ściany, wiele osób zaczęło budować namioty ze szpitalnych prześcieradeł, odgradzając się od innych. Brakowało przynajmniej dwudziestu czy trzydziestu osób. Z tego, co mówiono jej wcześniej, niektóre rodziny dostały osobne sale, ale nie dla wszystkich starczyło. Większość osób była zatrudniona w szpitalu, więc poszli do swoich gabinetów, jeśli je mieli, inni przejęli szatnie. Część personelu udała się nawet normalnie na obchód, jak gdyby nigdy nic. Próbowano ich pozbierać, zanim rozniosą wirusa, ale większość personelu wiedziała, że już na to za późno. Wirusa będzie trzeba zatrzymać w murach szpitala, tak jak mówił Kloz.
Stout zaprowadził ją do wind. Westchnęła, kiedy drzwi się zamknęły, odgradzając ją od wściekłego tłumu. Zostali sami.
– Kilka osób próbowało rozwalić szklane drzwi w holu i wydostać się na zewnątrz, ale policja wystawiła tam oddział antyterrorystyczny – powiedział Stout. – Są w pełnym rynsztunku. Wolę nie myśleć, co by się stało, gdyby ktoś przekroczył granicę.
To Clair zasugerowała sprowadzenie antyterrorystów, ale nie zamierzała mu o tym mówić. Przez wszystkie lata pracy w chicagowskiej policji trzy razy miała do czynienia z „niepokojami społecznymi” (policja nie przepadała za określeniem „zamieszki”). Za każdym razem coś wisiało wcześniej w powietrzu, jakaś zapowiedź wydarzeń. W szpitalu aż cuchnęło taką zapowiedzią i nie ona pierwsza to zauważyła. Osoby z personelu pracowały w niemal absolutnej ciszy, bacznie przyglądały się sobie nawzajem oraz tłumowi zgromadzonemu w stołówce. Rodzice skakali wokół dzieci, a najcichsze kaszlnięcie czy kichnięcie spotykało się z morderczym spojrzeniem. Mówiło się o odizolowaniu chorych przez CDC. Rozmawiali wcześniej z kierownictwem o wydzieleniu jednego skrzydła na drugim piętrze, ale jeśli cokolwiek zrobiono w tym kierunku, to nikt nie zdradził jej żadnych szczegółów planu.
Wjechali windą na czwarte piętro.
Kiedy drzwi się otworzyły, Stout poprowadził ją korytarzem po lewej stronie. Na ścianie wisiała tablica z napisem „Kardiologia”.
– Pielęgniarka znalazła go jakieś dziesięć minut temu.
– Kogo?
Nie odpowiedział. Skręcił bez słowa w kolejny korytarz, potem w trzeci, weszli chyba do jakiegoś skrzydła administracyjnego. Większość drzwi była pozamykana, zasłony pozaciągane.
– Drugie drzwi po lewej – powiedział.
Clair podążyła wzrokiem za jego palcem. Tabliczka na drzwiach głosiła „Dr Stanford Pentz”. Jej dłoń powędrowała do kolby broni służbowej przypasanej na biodrze.
– Nie będzie to pani potrzebne.
Clair mimo wszystko odpięła skórzany pasek kabury i wzmocniła chwyt, drugą ręką sięgając do gałki. Drzwi otworzyły się do środka, ukazując gabinet. Po lewej stała kanapa, po prawej – mahoniowe biurko i dwa okazałe skórzane fotele. Na ścianach wisiały rozmaite dyplomy, a na biurku stało zdjęcie rodzinne: mężczyzna po sześćdziesiątce z żoną i na oko dwunastoletnim synkiem, wszyscy uśmiechnięci i odświętnie ubrani.
Na środku pomieszczenia, plecami do Clair, a twarzą do dużego okna zajmującego całą ścianę gabinetu, klęczał mężczyzna. Głowę miał pochyloną do przodu, podbródek opierał się na klatce piersiowej. Nie miał na sobie butów. Obok stała para czarnych mokasynów.
Clair podeszła bliżej.
Stojący w drzwiach Stout odchrząknął, ale nic nie powiedział.
Clair obeszła mężczyznę dookoła, stanęła między nim a oknem, i wtedy właśnie zauważyła krew oraz trzy