Było ich łącznie siedmioro: Connie i Elise; amerykańska przyjaciółka Connie z czasów studiów, Shara, a także jej pochodzący z Anglii mąż, Matt; jeden z producentów filmu, Bill Gazzara, reżyser Eric Williamson oraz, rzecz jasna, gwiazda wieczoru: Barbara Lowden.
Elise wyznała Connie jeszcze przed wyjściem z bungalowu, że wciąż nie może uwierzyć, iż Barbara zamierza się zjawić.
– Domyślam się, że lubi być na widoku – odparła Connie.
A teraz, kiedy Barbara n a p r a w d ę przyszła i siedziała na wyciągnięcie ręki, Connie udawała spokój i opanowanie, które nie przekonywały Elise. Z jej perspektywy – a więc kogoś, kto niezliczone wieczory spędził w teatrze, w tej praktycznej i dostojnej instytucji pełnej ciężko pracujących ludzi, która powinna uodparniać na blask sławy – Barbara była dokładnie tym, kogo w skrytości ducha mogła sobie wymarzyć. Kobietą o urodzie zjawiskowej, lecz nie przejaskrawionej. Nie dało się jej sprowadzić do żadnego elementu jej powierzchowności, do pary kości policzkowych ani do osławionych oczu, wielkich i ciemnych. Nie była wyłącznie swoją urodą; była Barbarą Lowden.
W Krainie serc miała grać Beatrice Jones, żywiołową matronę. Była to rola pełna swady i libido, obfitująca w cudowne sceny okrucieństwa, zarówno tego doświadczanego, jak i wymierzonego w innych. Rola, jakiej ze świecą szukać, więc z całą pewnością marzyła o niej każda aktorka po czterdziestce.
Barbarze Lowden bliżej musiało być do pięćdziesiątki, zważywszy na długą, owocną karierę i nostalgię, jaką budziły dziś jej pierwsze, ziarniste filmy – niemniej jej elastyczna uroda z każdym dziesięcioleciem zdawała się jedynie nabierać blasku.
Kiedy Elise ujrzała aktorkę, jak zmierza do stolika, poczuła się niczym w towarzystwie anioła – a teraz ten anioł siedział tuż obok, pośród zwykłych śmiertelników. Barbara Lowden miała niewielką głowę z burzą włosów jak lwia grzywa. Jej czoło było wysokie; zęby, gdy się uśmiechała – duże. I te cudowne usta… Uśmiech Barbary – a posłała go niemal natychmiast Elise – zapraszał do szczerości i otwartości. W jej akcencie dało się słyszeć nuty południa, ciepłe, głębokie i przeciągłe, ironiczne i melodyjne. Za to po nosowym brzmieniu, typowym dla ludzi pracy, z którym podobno zaczynała karierę, nie było śladu. Kiedy usiadła, powietrze jakby zafalowało wokół przestrzeni, którą wypełniło jej ciało. W głowie Elise pojawiło się interesujące pytanie: dla kogo tak naprawdę zorganizowano tę kolację?
– Jak się odnajdujesz w Los Angeles? – zapytał Matt, gdy wszyscy zajęli miejsca. Elise potrzebowała chwili, by sobie uświadomić, że to do niej się zwracał.
W ciągu ostatnich trzech tygodni zdążyła lepiej poznać jego i Sharę. Spędzali ze sobą sporo czasu, ponieważ Connie chciała nadrobić ten, który straciła przez rozłąkę z przyjaciółką. Shara działała w dwóch trybach: euforii na widok Connie i wiecznego przemęczenia. Obiecała, że pokaże im sklepy i lokale usługowe na Melrose Avenue, jeśli mają ochotę, bo choć sama ostatnio rzadko tam bywała, wciąż znała najlepsze miejsca na manicure, masaż czy oczyszczanie organizmu sokiem z kiwi. Shara nie była po prostu Amerykanką – była K a l i f o r n i j k ą. Żyjąc z rodzinnych pieniędzy, malowała obrazy w swojej przestronnej pracowni z widokiem na morze. Wydawała się miłą osobą, a historia jej związku ze stanem Kalifornia sięgała sześciu pokoleń wstecz, do czasów, gdy słońce, ziemia i woda lśniły w powodzi złota, a drewniane domy nie miały nic wspólnego z drinkami zwanymi Rusz Łepetyną ani alejami handlowymi. Elise nie wierzyła, by tamte dni mogły być choć odrobinę łaskawsze od obecnych, cieszyła się jednak, że poznała Sharę i Matta, że w końcu miała kontakt z dawnymi przyjaciółmi Connie, a co za tym idzie – ze skrawkiem jej przeszłości. Czuła się dzięki temu ważną częścią jej życia.
Zastanawiała się nad pytaniem Matta. Szczerze powiedziawszy, wciąż uważała to miasto za kuriozalne miejsce. Zamiast być ośrodkiem życia, okazało się wyłącznie ośrodkiem pracy – tutaj nawet na przyjęcia przy basenie chodziło się tylko po to, by położyć podwaliny pod kolejną chałturę. Złowrogi odcień nieszczerości w głosach kelnerek, wyjątkowe stężenie głupoty na billboardach czy nawet pluralizm wszystkiego… Wiele rzeczy budziło tu jej głęboki niepokój. „Albo się je kocha, albo nienawidzi”, powiedziała Shara, gdy odwiedziły ją i Matta w ich domu w Malibu – z niewypowiedzianą sugestią, że jeśli one nienawidzą, to znaczy, że są nudnymi Europejkami, które zadzierają nosa.
– Jest… odmienne – powiedziała Elise dyplomatycznie.
Matt się roześmiał.
– Odmienne niż co? Londyn?
– Niż inne miasta.
– A byłaś kiedykolwiek w Nowym Jorku?
– Nigdy.
Otaksował ją poważnym spojrzeniem.
– Spodobałoby ci się tam.
Kiedy siedzieli w domu Matta i Shary przy plaży, zapatrzeni w ocean, Elise w skrytości ducha myślała, że widziała piękniejsze wybrzeża na południu Francji, gdzie piasek był znacznie delikatniejszy. Cieszyła się, że umiejętność snucia opowieści, jaką posiadała Connie, przywiodła je w to miejsce, ale zarazem odnosiła wrażenie, że wszystko, co robiły, było zaledwie planem na następny dzień – dlatego na tu i teraz nie zostawało wiele miejsca.
Shara była w wieku Connie, natomiast Matt wyglądał młodziej, musiał mieć około trzydziestu lat. Natura poskąpiła mu wzrostu; jego smukłe, sprężyste ciało rozsadzała energia, a szczupłej twarzy z lekkim zarostem i cieniami pod oczami nie można było odmówić atrakcyjności. Jego włosy, płowe i wiecznie potargane, przypominały ptasie gniazdo. Ponoć pisał scenariusze. Connie opowiadała, że Shara poznała go w barze w Manchesterze, a on przyleciał za nią do Los Angeles, by tutaj realizować swoje marzenia, chociaż do tej pory nikt nie zainteresował się jego twórczością. Według Connie rodzice Shary z początku sądzili, że ich córka wyszła za angielskiego lorda, rzeczywistość szybko jednak rozwiała ich złudzenia. Matt był bowiem… boleśnie zwyczajny. „To go uwiera – mówiła Connie. – Amerykanie potrafią być jeszcze większymi snobami niż Brytyjczycy. Wszyscy ludzie są równi? Akurat!”. Dzisiaj miał na sobie sportową białą marynarkę z podwiniętymi rękawami i sprawiał wrażenie zdenerwowanego. „Wszystko to za pieniądze Shary – ciągnęła Connie – a on nie wie, co ze sobą zrobić”.
Kiedy goście napełniali swoje kieliszki, wieczorny krajobraz wzgórz ożywiły pieśni cykad. Elise była rozczarowana, że nie posadzono jej obok Barbary, tylko między Mattem i Erikiem Williamsonem, który miał Barbarę po swojej lewej stronie. Wymieniły z Connie konspiracyjne spojrzenia.
Eric Williamson był mężczyzną małym, ale żywym i pełnym energii jak wibrujący kryształ. Miał siwe włosy i napiętą, ogorzałą twarz. Zupełnie nie przypominał kogoś, kto przez większość czasu siedzi w czapeczce baseballowej na krześle reżysera. Gdyby Elise musiała zgadywać, powiedziałaby raczej, że jest filozofem w ciele instruktora fitnessu. I najwyraźniej nie ma ochoty z nią rozmawiać.
– Pewnie uważasz ich wszystkich za tępaków, co? – szepnął jej do ucha Matt.
Elise poczuła się zdemaskowana.
– Nieprawda – rzuciła. – Wcale tak nie myślę.
– Ja z początku tak myślałem,