A teraz wiadomość w końcu dotarła do celu. Gryzła mnie i gryzła tak długo i tak nieustępliwie, że zabrakło mi sił, by zwalczyć przekaz, który od jakichś trzydziestu lat sączył się w moje serce. W rezultacie sama nie wiedziałam, kim jestem i co powinnam ze sobą zrobić. Nie czułam do siebie ani krzty sympatii. Wstydziłam się własnej bezczynności i nieudolności – bo, powiedzmy to sobie szczerze, każdy coś albo kogoś traci, każdy ma swoje lęki i natrętne myśli, a jednak większość ludzi jakoś sobie radzi. Nie wiem jak, ale idą dalej przez życie, czyniąc to życie najlepszym, jak to tylko możliwe. Mnie się to nie udawało. Ulegałam duchowi kobiety oraz partnerowi, który żył w świecie fantazji, i niczego nie stworzyłam dla siebie. Nie miałam Mol ani setek tysięcy fanów na Instagramie, nie miałam książki ze swoim nazwiskiem na okładce ani żony, z którą mogłabym zamieszkać na plaży.
Pieprzyć to, pomyślałam. Pieprzyć to wszystko. Wyciągnęłam komórkę i wpisałam w wyszukiwarkę: „Deborah Clarke, agentka literacka”.
„Bojaźń jest w życiu kobiet plagą szarańczy!”.
1982
9.
Taksówka wynajęta przez agencję filmową wyjechała z lotniska w Los Angeles na autostradę, a siedząca w niej Elise, wyczerpana długim lotem i zmianą czasu, marzyła wyłącznie o powrocie. „Ale ten styl życia!”, ekscytowali się jej znajomi, więc trwała u boku Connie, by razem z nią ów styl wreszcie odnaleźć. Jeszcze w Londynie Constance przebąkiwała coś o swoich obawach – kiedy jednak Elise patrzyła, jak rozgląda się teraz w ciemnych okularach po bezmiarze miasta i jak rzuca jej uśmiechy pełne ekscytacji, zastanawiała się, na ile autentyczne były te wątpliwości. Przed wylotem z Anglii odebrały telefon od Deborah, agentki Connie, która chciała im przekazać, że Barbara Lowden – zgadza się, t a Barbara Lowden, dwukrotna laureatka Oscara i królowa ekranu całego zachodniego świata – przyjęła rolę Beatrice Jones. W reakcji na tę wieść Connie i Elise długo gapiły się na siebie oniemiałe, aż w końcu eksplodowały burzą okrzyków i śmiechu, by później upić się prawie do nieprzytomności w pubie, i to o czwartej po południu.
Elise przeczytała u fryzjera artykuł na temat Los Angeles, „miasta dziwacznych snów i drinków o takich nazwach, jak Rusz Łepetyną, koktajli z alg, skrętów, diet układanych na podstawie grupy krwi oraz bungalowów, kryjących za ciemnymi drzwiami przeróżne tajemnice”. Tylko czy potrafiłabym tam mieszkać?, zadawała sobie pytanie. Powracała w myślach do sceny z Ojca chrzestnego, w której Tom Hagen przyjeżdża do Los Angeles, żeby spotkać się z właścicielem studia filmowego, i widzi niepełnoletnią dziewczynę wytaczającą się z biura mężczyzny jak poturbowana sarenka. Elise myślała o połamanych nogach sarny, o Bette Davis i Joan Crawford, o tym, jak długie rzęsy maskują biedę przemijających gwiazdeczek i jak mimo to Los Angeles nie traci nic ze swojego blasku.
W oddali – złote plaże, zgadza się; blask słońca i poczucie nadarzających się okazji. Ale tu i teraz, blisko, Elise pragnęła wyłącznie Connie. Zależało jej na spokoju i bezpieczeństwie, na małych aktach wspólnej, codziennej egzystencji. Connie była teraz silna, przylatywała do Los Angeles ze swoją słynną powieścią, wrośniętą zarówno w jej ciało, jak i w abstrakcyjną jaźń. Ta książka miała ją chronić niczym amulet w miejscu, w którym do niedawna czułaby się nieważna. Elise nie posiadała żadnego amuletu. Miała tylko Connie.
*
Pod wieloma względami Los Angeles nie różniło się zbytnio od innych miast – także tutaj niektóre dzielnice odpychały gęstym smogiem, aurą zniewolenia i niekończącymi się sznurami roztrąbionych samochodów. „Bądź zdrowy i piękny!”, krzyczał billboard; „Kup, kup, kup!”, grzmiało radio w taksówce; wszędzie reklamy. Elise czuła, że jeszcze chwila, a słowa ją przytłoczą. Minęły olbrzymi metalowy pączek, ustawiony przed budynkiem restauracji – fantastycznie pękaty, wielkości słonia – który rdzewiał na mechanizmie obrotowym. Sparaliżowany, ale wciąż obecny, górował nad samochodem. Elise chciała zrobić mu zdjęcie, taksówka popędziła jednak dalej, a pączek skurczył się w oddali do wielkości miętówki. Kolejny olbrzymi billboard tuż przy ulicy: z wielką, nieskazitelną twarzą kobiety o żarłocznych oczach i podpisem Żona prezydenta.
– O mój Boże! – pisnęła Connie tak głośno, że Elise aż się skrzywiła. Pisk nie był czymś, co kojarzyłoby się z Connie. – Czy ty to widzisz? To ona, Barbara Lowden!
– Może powinnyśmy pójść na ten film, żeby ją zobaczyć? – zaproponowała Elise.
– Zdecydowanie powinnyśmy – przytaknęła Connie. – Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Ona… Czy jest na świecie choć jedna osoba sławniejsza od niej?
– Królowa? I może papież.
Connie się uśmiechnęła, poprawiając okulary przeciwsłoneczne.
– Coś mi jednak mówi, że więcej osób chciałoby się przespać z Barbarą Lowden.
Barbara Lowden. Wkrótce miały ją poznać, i wciąż wydawało się to absurdalne.
Silvercrest, studio filmowe, w którym kręcono Krainę serc, wynajęło dla Connie bungalow. Taksówka dotarła do zachodniego Hollywoodu i krążyła cichymi, ukwieconymi ulicami, by w końcu zatrzymać się przed przysadzistym budynkiem w hiszpańskim stylu kolonialnym. Wymarły i nieruchomy, o ciemnych, niedostępnych oknach, krył się za roślinnością rodem z dżungli, lecz dyskretnie ujarzmioną – kaktusowi wartownicy strzegli terenu w zwartym szyku. Elise wciąż zdumiewało to, jak wiele kilometrów dzieliło je od domu w Hampstead, który z kolei zdawał się leżeć tak daleko od maleńkiej kawalerki w Brixton. Wszystkie te miejsca na jakimś etapie życia nazywała swoim domem, mimo że żadne nie należało do niej.
– Gotowa? – zapytała Connie.
– Tak – odparła Elise, choć sama nie była pewna, co to oznaczało.
Connie wdusiła przycisk dzwonka i gdzieś wewnątrz bungalowu rozbrzmiała jego melodia. Zaraz potem otworzyła im kobieta w stroju pokojówki. Niewiarygodne, ale na imię miała Maria – poza tym jednak, młoda i płochliwa, w niczym nie przypominała Mary O’Reilly z Londynu.
*
Elise wiedziała, że to miasto nic jej nie jest winne. Była tu plaża, były góry i światło. Lubiła to światło, lubiła niebo zabarwione o zmierzchu na kolor lawendy. Siedziały naprzeciw siebie w salonie, podczas gdy Maria przygotowywała herbatę. Milczały, wciąż jeszcze trochę oszołomione. Dokonały tego, naprawdę tu były.
Później, całkowicie rozbudzona w olbrzymim łóżku na tyłach domu, Elise wsłuchiwała się w dźwięk automatycznych zraszaczy ogrodowych. Connie spała głęboko, ale Elise zmroziło wspomnienie twarzy Marii, maski uprzejmości, która nie była w stanie ukryć zmęczenia kryjącego się w oczach.
10.
– W całym Hollywoodzie rozpadają się małżeństwa – powiedziała Barbara Lowden. – Tutejsi mężczyźni to potwory.
– Doprawdy? – zdziwiła się Elise.
– Oczywiście – potwierdził z rozbrajającą szczerością Matt.
– Kobiety też. – Barbara wybuchła śmiechem.
– Och,