Wiedźma morska. Sarah Henning. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Sarah Henning
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Детективная фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788378899501
Скачать книгу
powinna się obecnie znajdować. Wciąż nic.

      Blondynka ponownie się wynurzyła, tym razem o dziesięć jardów bliżej mielizny, i nawet na niego nie spojrzała. Wciąż nie było śladu po ciemnych włosach.

      Zrobił kolejny krok w przód. Jedna z fal skorzystała z okazji i przykryła jedną z jego stóp. Odruchowo spojrzał w dół. Tak, skórka była całkowicie przemoczona, ale nie obchodziło go to. Natychmiast przeniósł wzrok na morze, czując, jak szybko bije mu serce. Po chwili zabrał się za ściąganie zmoczonego buta.

      Nagle, około trzydzieści jardów od miejsca, w którym się znajdował, ujrzał nie błysk czarnych włosów, lecz wystającą ponad lustro wody dłoń.

      Chłopiec zanurkował pod wodę, napełniając wcześniej płuca powietrzem, i otworzył oczy. Nie odczuwał nic, oprócz nieprzeniknionej ciemności i kłującej oczy morskiej soli.

      Pomyślał o przyjaciółkach oraz o dłoni, którą widział ponad taflą, dlatego dość szybko wynurzył się z wody. Z łatwością pokonywał fale. Dobrze pływał, choć w tej chwili czuł szarpiący go za nogawki spodni prąd. Tajemniczą siłę pochodzącą z głębin oceanu, która ciągnęła go na dno, prosto w ramiona żyjących tam syren – jeśli wierzyć bajkom, jakie opowiada się dzieciom w Havnestadzie.

      Na powierzchni nic nie było widać. Ani kosmyku włosów, ani dłoni. Ale wiedział, gdzie były. Wiedział, dokąd miał płynąć.

      Przepłynął kolejne dwadzieścia jardów i ponownie otworzył oczy pod wodą. Spojrzał w dół, gdzie ciągnął go prąd. Pod stopami zobaczył kłąb czarnych włosów, wyglądających jak plama atramentu, oraz wyciągnięte ku niemu białe palce. Nie widział twarzy. Zanurkował, modląc się w duchu, by jeszcze nie było za późno.

      Po chwili wynurzył się na powierzchnię, czując, jak płuca palą go z braku powietrza, i jedną ręką podtrzymywał przyjaciółkę pod pachami. Gdy się wynurzali, parcie wody odrzuciło jej z twarzy mokre strąki. Skórę miała niebieskawą i nie był w stanie stwierdzić, czy oddycha.

      Wiedział jedynie, że ją odzyskał.

      – No dalej, Evie. Dasz radę – mówił, zaklinając zarówno starożytnych, jak i luterańskich bogów, gdy już złapał oddech. Czuł, jak jego ciało stara się walczyć z prądem mimo dodatkowego ciężaru, gdy z wysiłkiem brnął w stronę migoczącego w oddali brzegu.

      Uparcie płynął naprzód, obracając głowę na tyle, na ile pozwalały mu na to zmęczone mięśnie, i wypatrując na piasku burzy jasnych loków.

      Lecz niczego takiego nie zobaczył.

      Po wyjściu z wody natychmiast zaczął głośno wołać o pomoc. Położył Evie na piachu, po czym odgarnął jej włosy z twarzy i przyłożył ucho do jej ust.

      Nie oddychała.

      Przekręcił ją na brzuch i uderzył dłonią w plecy. W jednej chwili woda wydostała się z jej ust i nosa.

      Nagle na plaży pojawili się inni ludzie – żeglarze z doków i kobiety ze szlaku wodnego. Zebrali się wokół nich i zaczęli rozmawiać szeptem o czarnowłosej dziewczynie. Nigdy nie powiedzieli o niej miłego słowa, nawet w tej sytuacji.

      Chłopiec przekazał żeglarzom, że w morzu została jeszcze jedna dziewczyna. Wskazał ręką w kierunku mielizny i fal. Nakazał im ją uratować, a oni z miejsca go posłuchali. Wszystko dzięki jego pochodzeniu.

      Wdmuchał powietrze w płuca dziewczynki i ponownie poklepał ją po plecach, odgarniając włosy na bok, by uderzenia były bardziej efektywne. Tym razem z jej ust wypłynęło dużo więcej wody, a ona sama zaczęła samodzielnie walczyć o oddech.

      Zamrugała, otwierając ciemne, zmęczone oczy.

      – Nik?

      – Tak! Evie, całe szczęście! – Uśmiechnął się i przytulił ją mocno, choć było to niestosowne ze względu na jej odsłonięte ramiona oraz jego tytuł. Ale nie obchodziło go to; najważniejsze, że żyła. Evie żyła.

      – A Anna? – zapytała.

      Oboje odwrócili się w stronę morza.

      Rozdział 8

      Havnestad tętni życiem.

      Światło letniego słońca łączy się z dreszczem emocji wywołanym przez festiwal Urdy, tworząc nastrój, który przywodzi na myśl początek burzy. Sprawia on, że wstaję wcześnie, rześka i rozluźniona po ciężkiej nocy.

      Gdy idę w stronę portu, z ametystem w kieszeni, widzę przejeżdżający obok powóz Nika. Macham mu, ale nie jestem w stanie stwierdzić, czy odwzajemnił gest. Prawdopodobnie jedzie w stronę doliny, odwiedzić rolników w zastępstwie za ojca i w imię tradycji Lithasblotu. Okazujemy wdzięczność nie tylko Urdzie, ale również tym, którzy dbają o nasze ziemie.

      Zakotwiczone w porcie statki stoją puste, lecz i tak przesuwam po nich pięścią i rzucam na nie zaklęcie, mimo że w ciągu kilku następnych dni nie wyruszą na żadną wyprawę. W tak piękny poranek nietrudno wymówić słowa zaklęcia ku czci Urdy, choć mimowolnie moje myśli wędrują w kierunku przemowy Nika. Nie oszuka jej żadna magia. Nie zawładną nią żadne słowa. Nie złamie jej żadna wola. Czy moje zaklęcie to oszustwo? Nagle czuję zalewającą mnie panikę. Moje serce przyśpiesza, a nogi mam ciężkie jak z ołowiu. Zaczyna mi się kręcić w głowie. Czy to moja kara? Zamykam oczy, by odzyskać równowagę. Co za głupia myśl. Moja magia nie ma nikogo oszukać. Słowa zaklęcia poświęcone są Urdzie i morzu. Mają przywrócić życie. Z pewnością bogini zdaje sobie z tego sprawę. Czuję, że moje serce zaczyna się uspokajać i opuszczam doki. Potrzebuję czegoś, co rozproszy moją uwagę.

      Nik wróci najwcześniej w późnych godzinach popołudniowych, i podczas gdy ulice Havnestadu wkrótce zaleją uczestnicy festiwalu, prawdziwa zabawa zacznie się dopiero wieczorem, kiedy to Nik będzie musiał ocenić bydło. Dlatego idę wzdłuż ulicy targowej, po drodze biorąc na koszt ojca późne śniadanie, na które składają się ogromne truskawki, kawałek śmierdzącego samsø, słoik marynowanych śledzi, które nazywamy ślizgawkami, oraz świeży bochenek żytniego chleba, tak zbitego, że można by go pomylić z morskim głazem – i odnieść do Zatoki Havnestadu.

      W okolicy jest cicho; kilka par spaceruje pośród skał, lecz nikt nie zwraca na mnie uwagi. Ściągam buty i pończochy, po czym odkładam je dokładnie w tym samym miejscu, co wczoraj, i przeskakuję pomiędzy małymi wysepkami, aż docieram do tej największej – Piknikowej Skały, która moimi ponownymi odwiedzinami jeszcze raz potwierdza znaczenie swojej nazwy. Powierzchnia głazu jest już prawie sucha od silnego słońca i subtelnej bryzy, dlatego kładę się na plecy, z twarzą skierowaną ku niebu, i zamykam oczy.

      Mimowolnie moją głowę zalewają myśli o Ikerze. Wciąż nie wrócił z wyprawy, a ja powoli zaczynam czuć niepewność i panikę.

      Co, jeśli coś poszło nie tak?

      Co, jeśli wybuchł im komin?

      Co, jeśli podczas polowania wieloryb uderzył w statek?

      Czy to moja wina?

      Wiem, że popadam w paranoję, ale najgorsze jest to, że nikt nigdy nie pozna odpowiedzi na te pytania. W tej chwili wszyscy mają wzrok utkwiony w lądzie, nie w morzu.

      Z tego powodu moje myśli zaczynają krążyć wokół ojca, lecz nagle czuję na powiekach cień, jakby promienie słońca nie mogły przedrzeć się przez pojedynczą chmurę. Jakby nawet pogoda podzielała moje obawy…

      – Przepraszam, panienko?

      Ten głos.

      Natychmiast otwieram oczy i szukam wzrokiem twarzy przyjaciółki, która opuściła