Hansa robi krok w naszą stronę i unosi brew – co wydaje się być niezłym wyczynem, biorąc pod uwagę, jak ciasno ma spięte włosy.
– Doprawdy? – Ciocia mierzy ją wzrokiem. – Te dłonie od lat nie miały styczności z ciężką pracą fizyczną. Włosy wyglądają, jakby nigdy nie widziały słońca. A ta sukienka jest warta więcej niż najlepsza krowa w dolinie. – Zbliża się jeszcze o krok i chwyta gładką dłoń Annemette. – Kim naprawdę jesteś?
– Ciociu, proszę, zostaw ją w spokoju, miała ciężką podróż…
– Cicho. Widzisz tylko to, co chcesz zobaczyć. – Odwraca się z powrotem do Annemette i patrzy się na nią z taką intensywnością, jakby samą siłą woli była w stanie wpłynąć na jej umysł równie łatwo, jak okiełznała zupę. – No, to zapytam jeszcze raz… kim naprawdę jesteś?
Oczy Annemette znowu czerwienieją, ale nie płacze. Co więcej, tym razem widać w nich prowokujący błysk. Jakby zaakceptowała wyzwanie, jakie rzuciła jej Hansa, choć wciąż nie wiem, na czym miałoby ono polegać. Lecz gdy znowu się odzywa, mówi ostatnią rzecz, której bym się w tej sytuacji spodziewała.
– Zupa pani kipi.
Mało powiedziane. Jaskrawozielony płyn syczy i podskakuje nienaturalnie nad żelazną krawędź garnka.
– Ach! – wykrzykuje Hansa. – Spotkałam już kiedyś jedną z was.
Jestem w szoku. Jedną z was? Annemette jest wiedźmą?
Przenoszę na nią wzrok.
Kolejna wiedźma. W moim wieku. Obok mnie.
Ze wszystkich informacji o Annemette, w które trudno mi było uwierzyć, ta wieść wydaje się być najbardziej nieprawdopodobna.
Czuję, jak w mojej piersi coś pęka, gdy tak uważnie strzeżony przez nas rodzinny sekret wydostaje się do przesyconego zapachem zupy powietrza. Wpatruję się w twarz dziewczyny, jednocześnie obcą i tak bardzo znajomą, a w głowie mi wiruje. Anna nie była wiedźmą, ale Annemette z pewnością nią jest.
Annemette kiwa głową, a płyn przestaje bulgotać.
Pokryte plamami dłonie cioci ponownie chwytają ręce Annemette, lecz w jej oczach, tym razem pozbawionych podejrzliwości, widać iskrę rozbawienia.
– Evie, dziecko, znalazłaś sobie całkiem interesującą przyjaciółkę.
Przez to, że ciocia Hansa postanawia dogłębnie wypytać Annemette o każdy szczegół na temat jej rodziny, jeszcze długo nie wychodzimy z chatki. Okazuje się, że zabawnym zbiegiem okoliczności wszystkie jesteśmy spokrewnione z pochodzącą z duńskiego miasta Ribe najsłynniejszą wiedźmą, Maren Spliid. Gdy dwieście dwadzieścia lat temu król Chrystian IV kazał przywiązać ją do drabiny i wrzucić do ognia, zapisała się w historii zarówno jako legenda i swojego rodzaju przestroga. Miała ogromny talent, lecz zgubiła ją jej własna zuchwałość. Wraz z nią, z rozkazu koronowanego łowcy czarownic, zamordowano w Danii wiele innych wiedźm. Po tym wszystkim nigdy się nie podnieśliśmy – sabaty upadły, a magię trzyma się teraz w tajemnicy.
Biorąc pod uwagę czas i odległość, to, że Havnestad zamieszkuje jeszcze jedna rodzina spokrewniona z Maren, nie powinno mnie dziwić, ale wciąż trudno mi to przyjąć do wiadomości. Tak długo byliśmy sami.
Po tym, jak Hansa w końcu wyciąga zadowalającą ilość informacji na temat drzewa genealogicznego Annemette, razem z dziewczyną wychodzimy na zewnątrz. Udajemy się w stronę rozciągającego się za domkiem lasu, który ukryje nas przed spojrzeniami innych ludzi, nawet mieszkańców Zamku Øldenburgów.
Ziemia jest usłana powykręcanymi korzeniami i gałęziami, które stanowią zagrożenie dla każdego, kto zdecyduje się nie patrzeć pod nogi. Ale ja znam tę stromą ścieżkę lepiej niż ktokolwiek inny, dlatego wykorzystuję tę chwilę, by spojrzeć badawczo na Annemette. Może i pochodzi spoza Havnestadu, ale widok jej znajomej twarzy sprawia, że czuję, jakby należała do tego miejsca.
O ile mi wiadomo, w żyłach Anny nie płynęła ani odrobina magii. Miała dwóch „pospolitych” rodziców oraz babkę, która kochała ją nad życie. Jej rodzice opuścili Havnestad wkrótce po jej pogrzebie i wyprowadzili się na Jutlandię – setki mil od miejsca, gdzie stracili córkę. Jej babka wciąż tu mieszka. Jest zniedołężniała i przepełniona żalem, spowodowanym utratą rodziny. Czasem spotykam ją w piekarni; na każdego woła Anna, nawet na mnie.
– Co? – pyta Annemette, zauważając, że jej się przyglądam, gdy przechodzimy między wąskimi, śliskimi od soków drzewami.
Nie mogę jej powiedzieć, o czym myślę, ale jest pewne pytanie, które chciałabym jej zadać.
– Ty… skąd wiedziałaś, że jesteśmy wiedźmami? Gdybyś się pomyliła, mogłybyśmy wydać cię władzom. Mogliby cię wygnać.
Pochyla głowę, żeby nie uderzyć czołem w gałąź.
– Po prostu to wyczułam.
Tak samo jak ciocia Hansa.
– Najwyraźniej marna ze mnie wiedźma – mówię. – Ja nie potrafiłam tego stwierdzić. Znaczy się, w tej chwili czuję to we krwi, ale godzinę temu? Nic. – Jest jeszcze tyle rzeczy, których nie wiem o płynącej w moich żyłach magii.
– Na pewno jesteś dobrą wiedźmą, Evie.
Podejrzewam, że to miał być komplement, jednak wiem, że niekoniecznie oddaje on rzeczywistość. Ciocia Hansa uczy mnie tylko najprostszych zaklęć. Ale czytałam jej księgi, oraz księgi mamy, i zdaję sobie sprawę, że to tylko drobna część tego, czego mogłabym się dowiedzieć na temat magii. Annemette swoimi słowami i wolą otworzyła dla mnie nowe możliwości.
– Jak to zrobiłaś? Te fale w garnku?
Annemette wzrusza ramionami i łapie dłonią drzewo, bujając się na nim jak na słupie.
– To było zwykłe zaklęcie animacyjne – oznajmia, jakby zaimponowanie cioci Hansie to był pryszcz.
Spokój, swoboda, wiedza, jaką posiada na temat magii – to wszystko sprawia, że skóra mnie swędzi z zazdrości. Tak bardzo chciałabym być na jej miejscu. Stworzenie zaklęcia na Tørhed wymagało kilku miesięcy studiowania ksiąg i eksperymentowania, a mimo to wciąż nie jestem pewna, czy działa ono w stu procentach. Jedyne, co posiadam, to niepotwierdzone dowody, a pani Seraphine nauczyła mnie, żeby się nimi nie sugerować podczas mierzenia swojego sukcesu.
Kilka kroków później docieramy do skrawka niewidocznej z Zatoki Havnestadu skalistej plaży, której używam jako skrótu, gdy udaję się do Laguny Grety. Próbuję uspokoić nerwy, ale nigdy wcześniej nie odwiedzałam laguny w ciągu dnia. Zerkam na plażę. Z tego, co widzę, nikogo tam nie ma; w tej chwili wszyscy przygotowują się do dzisiejszych zabaw.
– Ostrożnie – mówię, gdy docieramy do dwóch skał stojących na skraju plaży. – Woda w tym miejscu jest głęboka.
Zdejmuję pończochy i buty, po czym wchodzę do morza. Gdy docieram do piasku, odwracam się i widzę, że Annemette wciąż stoi obok skał.
– Chodź – zachęcam. Robię krok w jej stronę i wyciągam dłoń. – Weź mnie za rękę. Pomogę ci.
Zbliża się do mnie niepewnie i mocno chwyta moją dłoń. Uśmiecham się do niej.
– No, dalej. Wszystko w porządku.
Gdy dochodzimy do właściwego miejsca, odsuwam na bok małe głazy, które zakrywają wejście, i wpuszczam ją do środka. Mimo słońca, jaskinię pochłaniają cienie, więc zapalam świecę, by rozproszyć mrok. Na wystających kawałkach skały wiszą różnego rodzaju przyrządy, a na podłodze stoi wiadro z zamęczonymi ostrygami, czyli moja ostatnia porażka.