– Co się dzieje? Gdzie ja jestem?
– W szpitalu – skwitował jego pytanie sąsiad spod ściany.
– W szpitalu Przemienienia, na Pradze, teraz ewakuowanym do jakiejś starozakonnej bursy – odezwał się nieco sympatyczniej pacjent spod okna. – Ja tu jestem od dwóch dni, a pan je przespał, kolego.
– To już wiem, dlaczego jestem taki głodny.
– Zaraz dostanie pan kleik – odpowiedział ten spod ściany.
– Dwa dni, to dzisiaj jest… czwartek.
– Dzisiaj jest niedziela, dwudziesty czwarty września, pora obiadowa – wyjaśnił ten spod okna.
– Ale mnie zdzielił… Cztery dni przeleżałem. Odwiedzał mnie ktoś, czy zawiadomili moich pracodawców, moją rodzinę?
– Codziennie przychodzi tu kobieta, która mówi o panu „siostrzeniec”. To pan?
– Nie, to była moja ciotka.
Zapanowała cisza, którą Karol poświęcił na przyjrzenie się współtowarzyszom niedoli. Obok niego chrapał odwrócony plecami osobnik, którego twarzy nie sposób było dostrzec. Rozmówca spod okna siedział oparty sztywno o poduszki – miał obandażowaną głowę i klatkę piersiową. Trudno ocenić wiek człowieka, który ma pękniętą czaszkę i połamane żebra, ale wydawał się być w wieku Karola. W pościeli naprzeciw niego spał mężczyzna podobnie owinięty bandażami, choć nieco starszy. Sąsiednie łóżko było puste, choć nieporządek w nim pozostawiony sprawiał wrażenie, że jest zajęte przez pacjenta. Na dwóch kolejnych zamontowane były stelaże i wyciągi, spoza których trudno było dostrzec leżących pacjentów. W łóżku przy ścianie, nieopodal drzwi, złośliwie szczerzył zęby nieogolony mężczyzna w bliżej nieokreślonym wieku.
Pozostałe miejsca wyglądały podobnie. Drugie łóżko obok wejścia było zajęte przez postać z obandażowaną głową – od ciemienia aż po brodę. Ten pacjent nie spał, tylko spod opatrunku obserwował salę. Karolowi przyszło na myśl, że bandaże nie skrywają oparzeń, tylko pękniętą szczękę. Znajdował się przecież w sali, w której leżeli pacjenci z połamanymi nogami, rękami i popękanymi czaszkami. Zdawało się, że wszystkie te urazy skupiły się na ostatnim ze współtowarzyszy – jego lewa ręka i prawa noga zawieszone były na wyciągu, a głowę ozdabiał bandaż.
Zanim ponownie nawiązano rozmowę, drzwi otworzyły się i do sali weszło kilka osób. Zrobiło się zamieszanie. Osoby wchodzące w skład obchodu – trzech lekarzy i dwie pielęgniarki – zaczęły przyglądać się pacjentom, komentując ich stan i starając się nie wpaść na siebie w mocno ograniczonej przestrzeni nieprzystosowanego do pełnienia szpitalnej roli pokoju w szkolnej bursie. Dwaj pierwsi pacjenci – ten z owiniętą głową i ten w kokonie z bandaży – zostali potraktowani dość zdawkowo i pośpiesznie. Tylko nieco więcej uwagi poświęcono Karolowi. Lekarze sprawdzili na karcie jego temperaturę i ciśnienie, a potem spytali o samopoczucie. Usłyszawszy narzekanie na ból głowy i brak narzekań na cokolwiek innego, pokiwali z zadowoleniem głową i zajęli się kolejnym pacjentem. Krupski nawet nie zdążył ich zapytać, co mu właściwie dolega. Wyjaśniła mu to pielęgniarka, prawdziwa siostra miłosierdzia, pracująca w habicie i kornecie.
Karol został przywieziony we wtorek wieczorem, nieprzytomny, z fatalnie rozbitą głową. Nie stwierdzono pęknięcia czaszki, tylko wstrząs mózgu, a właściwie „wstrząśnienie”, bo takiego słowa użyła siostra. Przez trzy i pół doby był nieprzytomny, już nawet zaczęto się o niego martwić. Odwiedzała go ciotka, „ktoś z pracy” i żandarmeria. Kiedy wyjdzie? Wkrótce… za dwa dni… za tydzień… jak wyzdrowieje. Czy może skorzystać z telefonu? Nie, nie powinien wstawać z łóżka. Zresztą – zobaczy się po obiedzie.
Obiad podano dziesięć minut po obchodzie. Kaszę z sosem i z mięsem. Niektórzy nie mieli takiego szczęścia i dostali kleik ryżowy. Jednym z tych pechowców był Karol. Obiad, choć ubogi, stał się okazją do bliższego poznania innych pacjentów. Najbliżej Karola leżał tajemniczy szeregowy, słuchający tego, co działo się na sali. Nie odzywał się, podobno był to wynik kontuzji. Pod oknem był sierżant z 43. pułku z Dubna. To właśnie on opowiadał o losach 13. Dywizji i o tym, jak wybuch granatu artyleryjskiego rzucił nim o ścianę i połamał żebra. Naprzeciw niego leżał jego kolega z pułku, a puste łóżko obok należało do wypisywanego właśnie weterana bitwy pod Mławą. Dwaj kolejni byli cywilami, którzy połamali sobie ręce i nogi w zawalonym podczas bombardowania domu, a zgryźliwy mężczyzna pod drzwiami został poturbowany podczas wypadku drogowego. Nieszczęśnik z obandażowaną głową miał rzeczywiście zadrutowaną szczękę, a na dodatek połamane nadgarstki, informacji o nim było więc niewiele. Wreszcie drugi sąsiad Karola, podwieszony za rękę i nogę do stelaża, był lotnikiem, który dzień wcześniej przeżył kraksę podczas lądowania na polu nieopodal Targówka.
Wiadomości z frontów były równie ciekawe, co indywidualne losy pacjentów. Przebicie się Sosnkowskiego i Piskora do Lwowa Karol zbył machnięciem ręki. O tych wydarzeniach wiedział jeszcze przed swoim wypadkiem. Na wschodzie Polski nie było zresztą większych zmian w ustawieniu armii. Na północ od Tomaszowa Lubelskiego Front generała Dęba-Biernackiego bronił linii Bugu. Brześć był w rękach niemieckich, niemrawe walki toczyły się też na zachód od Wołkowyska i Grodna. O wiele bardziej elektryzujące sprawy działy się w okolicach Warszawy. Armie Kutrzeby i Bortnowskiego przebiły się do Puszczy Kampinoskiej i stanęły w Palmirach, nieopodal Modlina. 20 września zwolniono ze szpitala wszystkich pacjentów, którzy mogli się poruszać samodzielnie, przygotowując miejsce dla nowych rannych. Jednak, ku zdziwieniu wszystkich, do stolicy nie wkroczyły wojska obozujące w Puszczy Kampinoskiej. Wprost przeciwnie, to z Warszawy wymaszerowały na wschód bataliony piechoty i dywizjony artylerii i uderzyły na niemiecką 3. Armię. Do tego uderzenia przyłączyły się następnego dnia polskie dywizje z twierdzy Modlin. Tak twierdził lotnik, sąsiad Karola, ranny poprzedniego dnia właśnie w czasie lotu rozpoznawczego. Mówił też, że armie Bortnowskiego i Kutrzeby maszerują z Puszczy Kampinoskiej do twierdzy modlińskiej i tam przechodzą na wschodni brzeg Wisły. Od rana nie było słychać ognia artylerii, nie było też jakiejś olbrzymiej liczby rannych polskich żołnierzy, wszystko więc wskazywało na to, że uderzenie z Warszawy i Modlina udało się i 3. Armia von Küchlera została przegnana spod polskiej stolicy. Jak daleko uciekli Niemcy i na jak długo, tego nie wiedział nikt.
Wiedziano natomiast, że kilka dni temu ruszyli Francuzi. Nie znano bliższych szczegółów. Niejasne było ani jak uderzyli, ani gdzie uderzyli, ani kiedy uderzyli. Radio podawało jedynie bardzo ogólne informacje, gazety pisały niewiele więcej. W każdym razie francuska akcja nad Renem była na tyle skuteczna, że Niemcy skierowali tam niemal całe swoje lotnictwo. Nad Warszawą od kilku dni nie było niemieckich bombowców, co cieszyło wszystkich: i cywilów, i żołnierzy, i lotników. Rozmowę o przebiegu wojny przerwało wejście siostry miłosierdzia, którą Karol wypytywał w czasie obiadu.
– Gość do pana – odezwała się do niego i wycofując się na korytarz, dodała – proszę oszczędzać pacjenta. Pół godziny, nie dłużej.
Do sali wszedł szef Karola, który na czas wizyty przybrał swoją najbardziej imponującą postać. Miał idealny mundur, wszystkie ordery, minę w stylu „jestem wielki pan”. Przywitał się ze wszystkimi ogólnym: „Dzień dobry panom!” i podszedł do Karola. Skonfundował się nieco ciasnotą pomieszczenia, minimalnymi odległościami między łóżkami i brakiem jakiegokolwiek mebla do siedzenia. Poradził sobie, siadając na łóżku.
– Jak zdrowie?
– Dziękuję. Chyba dobrze. Mam rozbitą głowę, guza jak futbolówka i wstrząs mózgu, ale będę żył.
– Musi