Dywizje Wehrmachtu, które tkwiły na zachód od Wisły, były niezbyt groźne, choć mogłyby rzucić się do szturmu na Warszawę. Błędem jednak byłoby wykrwawienie ich w szturmach na polskie szańce, skoro mogły być potrzebne do obrony Kolonii czy Duisburga. Nad Renem narastało zagrożenie ze strony Francuzów i właśnie tam Niemcy musieli kierować dostępne wojska. Przeciwko Polakom mogli wykorzystać zatem tylko tę część sił, która walczyła od kilku dni na wschód od Wisły.
Nie było ich dużo. Na Grodno ślamazarnie maszerowały słabe pruskie brygady czy dywizje. W Brześciu siedział i od tygodnia nic nie robił korpus pancerny. Unieruchomiła go nie tylko skuteczna obrona Polaków, lecz chyba także brak paliwa. Pod Siedlcami, Mińskiem Mazowieckim, aż po Łuków, operowały pojedyncze niemieckie pułki piechoty i kawalerii. Wprowadzały one porządek okupacyjny i osłaniały tyły 3. Armii oblegającej Warszawę od wschodu. Teraz, po odrzuceniu jej przez generała Juliusza Rómmla na północ, te luźne niemieckie oddziały znalazły się w poważnych kłopotach. Na Lubelszczyźnie sytuacja Wehrmachtu była nieco lepsza i niemieckie wojska powoli zajmowały miasta oraz miasteczka. Różnica polegała także na tym, że na północ od szosy brzeskiej operowały formacje niemieckiej Grupy Wojsk „Północ”, zaopatrywane z Prus Wschodnich, a na południe od Brześcia – Grupa Wojsk „Południe”, zaopatrywana z Czech i Austrii. Główne siły – 14. Armia generała Wilhelma Lista – były skupione w Małopolsce, gdzie walczyły o Lwów. Starały się dotrzeć do granicy z Rumunią. Właśnie przez to zaprzyjaźnione państwo Polacy mieli kontakt ze swoimi aliantami, Francją i Wielką Brytanią.
W kolacji i poprzedzającym ją wieczornym obchodzie lekarskim Karol uczestniczył jedynie ciałem. Przez cały czas zastanawiał się, jak wojna będzie wyglądała w kolejnych dniach. Czy marszałek Śmigły będzie traktował ją jako część wojny koalicyjnej i rzuci Wojsko Polskie do ataku, aby ułatwić Francuzom sforsowanie Renu, czy raczej będzie chciał zachować jak największe siły na później, oszczędzając polskich żołnierzy i unikając walk? Krupski nie wiedział, które rozwiązanie byłoby lepsze. Niezbyt ufał Francuzom i nie widział potrzeby pomagania im. Jeśli jednak Wojsko Polskie ograniczy się jedynie do utrzymywania bezpiecznych pozycji daleko na wschodzie kraju, to los Warszawy zostanie przesądzony. Podobne wątpliwości mieli niemal wszyscy w szpitalu: i personel, i pacjenci, i goście ich odwiedzający. Cywile uważali, że odsiecz Warszawy powinna ruszyć natychmiast. Oficerowie popierali aktywne działania mające związać walką jak najwięcej wojsk niemieckich. Szeregowi mieli nadzieję, że teraz wojna przeniesie się nad Ren, a polski żołnierz w spokoju poczeka na wynik wzajemnej strzelaniny między Niemcami i Francuzami.
26 września 1939, wtorek, godz. 9.00, Warszawa
Uczuciami przepełniającymi chyba wszystkich samodzielnie poruszających się pacjentów Szpitala Praskiego były znudzenie i zniecierpliwienie. Dnie spędzone w szpitalu były monotonne i podobne jeden do drugiego. Rano obchód i śniadanie, potem rozmowy. W południe obchód i obiad, potem rozmowy. Wieczorem obchód i kolacja, potem rozmowy. Na śniadanie od wielu dni dawano to samo, co na kolację, czyli konserwę mięsną z chlebem i suszonymi warzywami. Na obiad serwowano posiłki nazywane gulaszem, potrawką, kotletami, które powstawały jednak z tych samych składników, co śniadanie i kolacje. Drugim elementem, na szczęście zmieniającym się, były jasna lub ciemna kasza, kluski, z rzadka kartofle albo ryż. Nie bez podstaw pacjenci określali obiady mianem „padliny z wypełniaczem”. Karol krzywił się na takie określenia, nie dlatego bynajmniej, że był bardziej delikatny od innych. Wiedział jednak, że trzeba robić dobrą minę do złej gry. Poza tym uważał, że rzeczywistość określona odpowiednimi słowami stawała się automatycznie mniej ponura. Dlatego z prawdziwą przyjemnością dowiedział się, że na obiad zaplanowano pieczeń rzymską, choć zdawał sobie sprawę, że będzie to jedynie konserwa mięsna podana z ugotowanym jajkiem. Ważna była zapowiedź świeżego nabiału oraz pojawienie się warzyw, które urozmaiciły śniadanie. Wszyscy potraktowali zmianę menu jako dowód na polskie zwycięstwa wojenne i nagrodę za mężną postawę w dotychczasowych zmaganiach.
Dla Karola miał to być miły dzień, spodziewał się bowiem, że opuści szpital. Rana nad uchem goiła się na tyle dobrze, że szwy można było zdjąć za tydzień. Nic mu nie dolegało nawet wtedy, gdy gwałtownie ruszał głową. Wszystko było w porządku, także według lekarzy. Już podczas porannego obchodu obiecano, że wypiszą go w porze obiadu. Czekał więc cierpliwie, wysłuchując mało interesujących wieści. Po gorączce niedzielnych bombardowań, poniedziałek wydawał się cichy i spokojny. Cywilów leżących w szpitalu odwiedzały rodziny, przynosząc jabłka i pomidory. Był to kolejny znak uspokajania się sytuacji w mieście i jego okolicach. Ranni wojskowi też nie byli samotni, wizyty składały im delegacje młodzieży ze szkół, harcerze i działaczki organizacji społecznych. Świat poza szpitalem funkcjonował, i to chyba całkiem sprawnie.
Próby nawiązania kontaktu z miastem były jednak równie męczące, co wczoraj. Wszelkie sympatie i znajomości, które Krupski pieczołowicie wyrabiał sobie dnia poprzedniego, były na nic. Centralę telefoniczną obsługiwała zupełnie inna ekipa, dużo mniej chętna do współpracy. Zamiast zaplanowanych rozmów telefonicznych Karol prowadził przez dwa kwadranse bezsensowną sprzeczkę ze służbistą broniącym dojścia do słuchawki telefonu. Po wielu prośbach i kilku groźbach musiał zrezygnować i poszukać innego sposobu kontaktu z miastem.
Dużo łatwiejsze okazało się przekonanie dziewczyny siedzącej w magazynie, żeby wydała mu ubranie. Najpierw Krupski poczęstował ją papierosami, a następnie, kradnąc cześć życiorysu Krzysztofa Zakrzewskiego, przedstawił się jako lotnik zestrzelony nad Warszawą. To oczarowało magazynierkę. Na szczęście była na tyle naiwna, że udało się jej wmówić, że kombinezon został zniszczony w wypadku, a cywilne ubranie przynieśli koledzy z pułku. Rzeczy były w dość dobrym stanie. Gdy już zostały wyjęte z szafy, wystarczyły dwa słowa i trzy uśmiechy, żeby znalazły się na grzbiecie Karola. Miał blisko godzinę, aby wymknąć się ze szpitala, poszukać telefonu i załatwić swoje interesy.
Aparat był w pobliskiej aptece. Pierwsza rozmowa dotyczyła obowiązków. Szef był zadowolony, że rekonwalescencja była błyskawiczna, i oczekiwał zgłoszenia się do służby jak najszybciej. Kolejną rozmowę Karol przeprowadził z ciotką. W sam czas, aby zatrzymać ją w domu. Właśnie wychodziła i chciała mu przynieść do szpitala obfity obiad. Karol obiecał, że odwiedzi ją po południu i wtedy zje za dwóch. Trzecią rozmową chciał nawiązać kontakt z policją. Telefon do Komendy Stołecznej w poszukiwaniu aspiranta Chwedorczuka przyniósł równie słaby rezultat, jak poprzednie próby. „Nie było go, nie wiadomo kiedy wróci, proszę zostawić wiadomość”. Pech. Kolejne rozmowy miały dotyczyć okazji towarzyskich, które Karol opuścił z powodu pobytu w szpitalu, pojawiło się jednak kilku chętnych do skorzystania z telefonu. Trzeba im było ustąpić miejsca przy słuchawce. Pięć minut oczekiwania skończyło się przybyciem do apteki kolejnych dwóch chętnych do rozmów ze światem. Krupski uregulował więc rachunek, kupił w sąsiednim zieleniaku świeże jabłka dla dziewczyny z magazynu i wrócił do szpitala.
Ledwo