– Pan sprawdzi podłogę, ja sprawdzę wentylację.
Przewody wentylacyjne były w ścianie nad łóżkiem. Karol odsunął materac i stanął na stelażu. Sięgnął do kratki i zdjął ją. Zajrzał w głąb otworu przedzielonego w połowie poziomą przegrodą. Nie, to nie była przegroda, tylko… Krupski sięgnął ręką do przewodu, lecz w tym momencie łóżko zachwiało się i – zamiast wyjąć tajemniczy przedmiot – musiał zeskoczyć na podłogę.
– Daruj pan sobie ostukiwanie podłogi, chyba znalazłem to, czego szukałem – powiedział do kolejarza i powtórnie stanął na łóżku, tym razem nie martwiąc się o czystość pościeli.
W rurze wentylacji tkwiła koperta. Była zakurzona, i to bardzo. Musiała znajdować się tam od dłuższego już czasu. Karol wydobył ją, zeskoczył z łóżka i przyjrzał się jej uważnie: była zwykłą kopertą, średniego formatu, o jasnobrązowym kolorze. Nadawałaby się doskonale do przesłania korespondencji urzędowej. Wygląd i grubość koperty sugerowały, że w środku znajduje się przynajmniej kilka kart papieru. Krupski obejrzał ją, bezskutecznie szukając adresu czy znaczków pocztowych. Koperta była zamknięta, a właściwie zaklejona. Porządnie – papierową taśmą.
– Chyba ma pan coś, co należy do nas – rozległo się z przedpokoju.
W drzwiach stanęło dwóch mężczyzn, jakby wyciętych jedną sztancą. Obaj byli wysokimi, szczupłymi czterdziestolatkami, w jasnobrązowych płaszczach i kapeluszach. Odezwał się ten, który stał po prawej stronie. Oprócz tego, że zabierał głos jako pierwszy, był lepiej ogolony od swojego kolegi.
– A kim, panowie, jesteście? – tylko taką, niezbyt lotną kwestię był w stanie powiedzieć Krupski.
– Właścicielami tej koperty – odezwał się ogolony.
– I chcemy ją odzyskać – dokończył nieogolony.
„Przedłużanie rozmowy zwiększało szansę na dowiedzenie się czegokolwiek o Piotrku” – przeszło przez głowę Karolowi.
– Chętnie wyjaśnię nieporozumienie, ale wydaje mi się, że należy to do mojego byłego sublokatora – postanowił spróbować. – A zresztą, jak się panowie tu dostali?
– Drzwi były otwarte.
– Oj, panie Wójcik, panie Wójcik, lepiej idź pan do domu, bo rozrabiasz jak pijany zając. – Krupski postanowił wyprosić z pokoju człowieka, który był jedynie powodem kolejnych zmartwień.
– Nie, pan Wójcik z nami zostanie – nieogolony zaoponował. – Będzie świadkiem, jak oddaje nam pan kopertę. Żeby potem nie miał pan kłopotów… Z policją…
– Panowie jesteście z policji?
– Słuchaj pan, oddawaj ten…
– Uspokój się, Włodziu – przerwał koledze ogolony. – Spokojnie to można załatwić, nie?
– No – potwierdził Karol, niezadowolony z przebiegu rozmowy. Niczego się nie dowiedział o Piotrku, a rozmowa stawała się nieprzyjemna. – Chętnie oddam, ale to należy chyba do mojego sublokatora, a jego nie ma, nie wiem, gdzie jest, więc…
– My też nie wiemy, może wyjechał z miasta – wszedł w słowo ogolony. – My mu oddamy…
– Wyjechał? Dokąd?
– Do rodziny albo do wojska, prosił nas o przechowanie poczty.
– A panowie macie jakieś dokumenty?
– Mamy, mamy… Włodziu, pokaż panu!
Nieogolony oderwał się od framugi i podszedł do Karola. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni – niby po legitymację – lecz zamiast niej wyciągnął pistolet i wbił go w brzuch Krupskiego. Uśmiechnął się niesympatycznie i wyciągnął rękę po kopertę.
Przez całą rozmowę Karol trzymał ją w prawej ręce, gestykulując i wymachując nią. W momencie, w którym nieogolony Włodzio pistoletem poparł swoje żądanie, Karol wyrzucił ją przez okno. Mimo chłodu było ono szeroko otwarte i odległe niespełna o dwa metry. Wystarczył mały ruch nadgarstkiem, aby pakiet doleciał do okna i spadł trzy piętra w dół. Karol miał nadzieję, że gest ten będzie na tyle łagodny, że nie spowoduje gwałtownej reakcji napastników. Nie pomylił się, strzał nie padł.
Nieogolony Włodek cofnął rękę trzymającą pistolet i z całej siły wyprostował ją, zadając cios w splot słoneczny. Uderzenie zgięło Krupskiego wpół, a wówczas napastnik uniósł broń w górę i opuścił ją – a był to ponad kilogram stali – na głowę Karola.
W takiej sytuacji każdy straciłby przytomność…
24 września 1939, niedziela, godz. 13.00, Warszawa
– Zmobilizowali nas w sierpniu. Dość wcześnie. Szybko przewieźli na Pomorze. Gdyby Niemcy w Gdańsku zaczęli pucz, to my mieliśmy uderzyć na Wolne Miasto. Razem z dwudziestą siódmą dywizją z Kowla zrobilibyśmy im tam… No, ale nie zrobiliśmy… trzydziestego sierpnia, jak już było wiadomo, że to nie o sam Gdańsk chodzi, to podstawili naszej dywizji pociągi. Zaczęli nas przerzucać nad środkową Wisłę do Armii „Prusy”. Już po wybuchu wojny jechaliśmy spod Bydgoszczy na Dęblin, nad nami latały niemieckie samoloty, a w nich siedzieli ślepi idioci – nawet nas nie wykryli. Pięćdziesięciu pociągów po sześćdziesiąt wagonów każdy! Ślepe ofiary losu! O, obudził się pan, trzeba zawołać siostrę…
– Siostro! Siostro!!!
– Jak się wyładowaliśmy, to szóstego września weszliśmy do walki. Nieszczęśliwie. Pogonili nas. Jedenastego, jak już przeszliśmy Wisłę z powrotem, wszystko się uspokoiło, przestali nas gonić. Teraz już wiem, to Kutrzeba z Bortnowskim uderzyli. Wtedy nie wiedziałem. Dwa pułki odesłał Zubosz, nasz dowódca, żeby broniły Lublina, a my z resztą postaliśmy pięć dni nad Wisłą. Ile rozbitych oddziałów zebraliśmy, to długo by mówić… Dwie baterie artylerii konnej, dwie baterie artylerii pieszej, batalion piechoty z Garwolina, batalion z osiemdziesiątego piątego pułku z Nowej Wilejki i dwa dywizjony pierwszego pułku artylerii ciężkiej. Szesnastego września wieczorem ruszyliśmy do Warszawy. Przez dwa dni szliśmy w spokoju, ale później zaczął się cyrk. Usłyszeliśmy w niemieckim radiu, że toczy się wielka Schlacht bei Jozefow, w której wzięli dziesiątki tysięcy jeńców. To poszliśmy pomóc. Co się okazało? Na południe szły luźne kupy naszego wojska: oddziały tyłowe, jakaś artyleria bez dział, saperzy, a przede wszystkim tabory kresowych dywizji. Głównie Rusini i Poleszucy. Pewnie sami nie wiedzieli, czy to odwrót, czy dezercja… Zresztą tylko co dziesiąty miał karabin… jak to taboryci. Niemcy siedzieli po miasteczkach i za dnia wyjeżdżali do lasów postrzelać do tych uciekinierów, a w nocy wracali na kwatery mordować miejscowych Żydów. Schlacht bei Jozefow… Zubosz kazał pogonić niemieckie posterunki, zebrać maruderów i ruszyć dalej. Szliśmy akurat z Wiązowny do Falenicy, jak nas obskoczyli Prusacy. Broniliśmy się cały dzień, a dwudziestego ruszyliśmy do przodu. No i weszliśmy do Warszawy. Prawie dziesięć tysięcy ludzi, ale większość to towarzystwo zebrane po drodze. Naszych, bajończyków z Dubna, to może trzy tysiące. Ale za to czterdzieści dział, a połowa ciężkich…
Drzwi otworzyły się i do pokoju weszła pielęgniarka. Uśmiechnęła się.
– Bardzo nas cieszy, że odzyskał pan przytomność, zaraz zawiadomię doktora, proszę poczekać…
W pomieszczeniu stało obok siebie dziesięć łóżek. Na każdym z nich