Trzeci Front. Filip Molenda. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Filip Molenda
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная классика
Год издания: 0
isbn: 9788363842253
Скачать книгу
ćwiczenia, skoro nosił na pagonach oficerską gwiazdkę. Nie wiedział nic na temat Piotra Malanowskiego, zadzwonili więc do Komitetu, na Książęcą.

      – Serwus, panie kierowniku, Krupski przy telefonie, dzwonię z BGK.

      – A co się stało, nie powinien być pan w domu?

      – Pomyślałem sobie, że popytam o Piotrka. Kto się zajmuje jego sprawą, policja czy żandarmeria?

      – Jedni i drudzy, a właściwie to nikt. Poinformowaliśmy policję, a potem żandarmerię. Policjanci przyjęli zgłoszenie i podobno poszukali wśród niezidentyfikowanych rannych i zabitych w szpitalach, a potem powiedzieli, że mają ważniejsze sprawy na głowie. Żandarmeria zaś sprawdziła, czy nie miał żadnych dokumentów, które nie powinny wpaść w niepowołane ręce.

      – Nie miał?

      – Nie miał. Sprawdzili to w ten sposób, że zapytali mnie i wtedy też stracili zainteresowanie. Nie mają ludzi, wszystkich ewakuowali na wschód. Tak samo jak policja. Powiedzieli tylko, że szesnastego wieczorem to mógł od biedy wyjechać i przez Konstancin, i przez Kampinos, i nawet przez Otwock. Albo przejść przez front. Jak go dorwę, to będzie się musiał gęsto tłumaczyć…

      – Dziękuję, jeszcze raz sprawdzę po szpitalach. Kto prowadził sprawy w policji, a kto u żandarmów? – zapytał Krupski.

      – Proszę chwilę poczekać… to był aspirant… Chwedorczuk… z Komendy Miejskiej. Od żandarmów z kolei kapitan… Łukowski z pierwszego dywizjonu.

      – Dziękuję, do nich też zadzwonię i sprawdzę.

      Dalsze telefony nie przyniosły rezultatów. Żaden ze śledczych nie był obecny w pracy, a telefonistki nie umiały – czy też nie chciały – pomóc w dalszych poszukiwaniach. Następny telefon był więc skierowany do Komendy Miasta, gdzie odebrał sierżant, ten sam, z którym Krupski spotkał się godzinę wcześniej. Niestety, nie mógł spełnić prośby i podać liczby zmarłych gwałtowną śmiercią w ostatnich dniach – chociaż dysponował tymi danymi. „Wie pan, panie poruczniku, wróg słucha”. Poradził za to iść do szpitala Dzieciątka Jezus, tam przesyłane były ciała ofiar wojny i wypadków. „Przynajmniej większość”.

      Należało więc odbyć spacer na Żelazną. Karol Krupski jeszcze nie zdążył się przyzwyczaić, że ten kawałek Żelaznej niedawno nazwali Lindleya. „Nadać ulicy imię kanalarza, skandal!” – pomyślał po raz setny od zmiany nazwy w 1933 roku. Po ponad tygodniu od zamieszania wywołanego paniką siódmego września, zbliżaniem się niemieckich czołgów i masowym budowaniem barykad, tramwaje uruchomiono ponownie. Barykady uprzątnięto, uruchomiono elektrownie i kursowały niemal wszystkie linie. Nie jeździło dwadzieścia cztery, bo od kilku dni pętla „Gocławek” była nieczynna – siedzieli tam Niemcy, chyba z jedenastej dywizji… Przyjechał tramwaj linii „Obwodowej”, Karol wsiadł i kupił bilet. Chodziło mu po głowie, że oficerowie nie muszą kasować biletów, co prawda chyba tylko ci, którzy są na służbie. Zresztą dwadzieścia groszy to nie majątek. Były też jakieś regulacje dotyczące podróżowania tramwajem… Oficer nie mógł, czy też nie powinien stać na pomoście. A może chodziło o siedzenie w fotelu? Miał nadzieję, że w czasie działań wojennych starsi oficerowie mieli inne sprawy na głowie niż tresowanie młodszych rangą.

      Tramwaj jechał Jerozolimskimi wolniej niż zazwyczaj. „Zazwyczaj”, to znaczy „przed wojną”. Samochodów było wyraźnie mniej niż… zazwyczaj. Pełno było natomiast wozów, wózków, ryksz i innego planktonu, który plątał się przed tramwajami i obok nich. Prędkości nie zwiększał też fatalny stan trakcji tramwajowej, którą w czasie bombardowań przecinały odłamki, a później sztukowano ją i łatano tym, co akurat było pod ręką. Budynki wzdłuż Alei nie były jakoś wyraźnie zniszczone. Najbardziej przykry widok przedstawiał róg Marszałkowskiej, gdzie straszył wypalony gmach Dworca Głównego. Bardziej wojenne pejzaże zaczynały się mniej więcej tam, gdzie Krupski kończył swoją podróż. Jeszcze teraz w głębi Żelaznej leżała pamiątka nerwowego popołudnia siódmego września: tramwaj, który został przewrócony przez nazbyt rozentuzjazmowanych warszawiaków jako barykada.

      W szpitalu niewiele pomogli. Któryś z kolejnych zaczepionych doktorów powiedział, że wszyscy niezidentyfikowani są przenoszeni do prosektorium policyjnego. Na pytanie Krupskiego, czy to daleko, rzucił przez ramię – „Na Oczki” – i poszedł w swoją stronę.

      – Na Oczki? – Szpitalny portier był bardziej uprzejmy. – Po wyjściu skręci pan w lewo, potem jeszcze raz w lewo. To będzie ulica Oczki. Doktor się tak nazywał. Pójdzie pan niemal aż do Chałubińskiego. Też był doktorem… Po prawej będzie taki dworek, tam jest prosektorium policyjne… Pięć minut spacerkiem.

      „Spacerek” trwał dużo dłużej, tyle ile wypalenie dwóch papierosów. Równie nieprecyzyjne było określenie budynku jako dworku. Według Krupskiego był to raczej przykład rosyjskiej imperialnej architektury biurowej, zwalistej i ponurej. Przeszło mu jednak przez głowę, że prosektoria z definicji są ponure, nie powinien więc dziwić się swoim negatywnym wrażeniom. A było ich pełno. W środku budynku unosił się zapach będący mieszaniną środków chemicznych i rozkładu. Ściany miały kolor żółci tytoniowej, a lamperie – granitowej szarości. Z kolei woźny, który palił papierosa przy spluwaczce na korytarzu, zdawał się być pomniejszoną kopią Beli Lugosiego.

      – Czym mogę panu służyć, panie poruczniku? – odezwał się jednak po polsku, i to głosem wyrażającym uprzejmość i zdradzającym namiastki inteligencji.

      – Dzień dobry, moje nazwisko Krupski, zaginął mój współpracownik, powiedziano mi, że mogę go tu znaleźć.

      – Moje nazwisko Kęsik, jestem tu kierownikiem administracji. Lekarzy nie ma, nawet patolodzy są potrzebni żywym. Jak nazwisko?

      – Krupski.

      – Nie pańskie, tylko pańskiego podwładnego. Przepraszam za zamieszanie, staramy się nie używać czasu przeszłego, jeżeli w grę wchodzi zaginięcie. Zbyt często używamy go w stosunku do zmarłych.

      – Piotr Malanowski, zaginął szesnastego wieczorem, sprawę badała policja i żandarmeria. Z policji aspirant Chwedorczuk. Podobno wczoraj nie znalazł ciała.

      – Zależy, jak szukał… Pan porucznik pozwoli do kancelarii, sprawdzimy najpierw rzeczy oczywiste.

      W kancelarii kierownik prosektorium otworzył olbrzymi zeszyt, przerzucił kilka kartek. Poszukiwanego nazwiska nie znalazł i skwitował to jednie wzruszeniem ramion. Następnie sięgnął po klucze i zaprowadził Krupskiego do pomieszczeń, gdzie składowano zwłoki.

      – Pan porucznik się nie przestraszy, bo to wszystko wygląda makabrycznie… Proszę, to fartuch i rękawiczki… A to maść miętowa pod nos, przyda się panu… Mamy dosyć dużo ciał i mało personelu. Człowiek spodziewałby się ofiar bombardowań, a tych jest zadziwiająco niewiele. Kilkanaście, kilkadziesiąt dziennie. Zresztą nawet ci trafiają na cmentarze wprost ze szpitali. Teraz będzie z tym mały problem, bo słyszałem, że zamknęli Cmentarz Bródnowski. A my tu mamy głównie ofiary porachunków bandyckich, bo lumpy korzystały z zamieszania na początku wojny i cięły się nożami. Było też trochę ciał żołnierzy, czy raczej maruderów. Zmarli, nie zabici. Bez dokumentów i identyfikatorów. Mieliśmy nadzieję, że w ślad za nimi dotrą ich jednostki i zidentyfikują ciała, ale… tak się nie stało. To jest sala z niezidentyfikowanymi ciałami. Ma pan jakieś zdjęcie? Nie? No to musi pan sam szukać…

      Widok był rzeczywiście przerażający. Ciała leżały w pojemnikach i na stołach, ale było ich na tyle dużo, że część spoczywała na podłodze. Przygotowanie zmarłych ograniczało się niemal wyłącznie do obmycia twarzy wodą i przykrycia jej chustą. Chcąc przekonać się,