* * *
Poznałem Chemika na spotkaniu z założycielami firmy, w którą chciałem zainwestować jako anioł biznesu. Nazywała się BioLabs czy jakoś tak. Nie miała laboratorium, pracowników ani pieniędzy, ale zamierzała wynaleźć i sprzedać całą masę rewolucyjnych suplementów diety: na zespół drętwiejących rąk, swędzenie krocza i tym podobne urojone problemy.
Chemik był mózgowcem w dwuosobowym zespole założycielskim. Gościem od wynalazków. Wiedział, jak wytwarzać cały ten chłam. Jego cwany partner miał sprzedawać towar komu tylko się da: aptekom, hurtowniom leków, przychodniom, drogeriom, a nawet szpitalom.
Pomysł może i niezły, ale od początku bardziej niż tą firmą interesowałem się Chemikiem. To kompletny nerd. Długie przetłuszczone włosy, czarna koszulka, bojówki w kolorze khaki, glany. Sądzę, że ma przynajmniej kilka identycznych kompletów, ponieważ w żadnym innym stroju go nie widziałem.
Jest małomówny. W trakcie półtoragodzinnego spotkania odezwał się trzy razy. Literalnie trzy. I każda z jego wypowiedzi przykuła moją uwagę. Raz wspomniał o filmach gore, raz o eutanazji, a raz o Josefie Mengele.
Nie pytajcie, jak te tematy wypłynęły podczas rozmowy o inwestycji. Przebieg takich spotkań bywa bardzo niecodzienny.
Z tego farmaceutycznego start-upu oczywiście nic nie wyszło. Któregoś dnia zadzwonił do mnie cwaniak – z jakiegoś powodu był święcie przekonany, że zainwestuję w ten projekt – i oznajmił, że Chemik go wystawił. Że jednak nie chce robić suplementów na ból dupy. Postanowiłem wykorzystać okazję. Powiedziałem cwaniaczkowi, że przekonam Chemika do zmiany decyzji. Musi mi tylko o nim opowiedzieć. I dać jego numer.
W ten sposób zostaliśmy z Chemikiem partnerami. Tak, to chyba najtrafniejsze określenie.
Skontaktowałem się z nim po spotkaniu z Solskim. Umówiliśmy się, że zgarnę go po pracy. Sprzed Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Bo Chemik, choć wydaje się to nieprawdopodobne, jest doktorem i pracuje ze studentami. Sprzedaje im wiedzę na temat patofizjologii, neurofizjologii, patomorfologii i paru innych dziedzin, których nazwy nic mi nie mówią.
Pojechałem na Wspólną i wsiadłem do jednego z moich meroli. Miałem do wyboru AMG oraz E w wersji kombi. Wybrałem tego drugiego – nie potrzebowałem limuzyny, tylko samochód, który będzie duży, niezawodny i nierzucający się w oczy. Kwadrans później zaparkowałem na Trojdena, jakieś pięćdziesiąt metrów od wjazdu na parking przy uniwerku. Ledwo zdążyłem wyłączyć silnik, gdy zobaczyłem w lusterku Chemika. Człapał w stronę auta, lekko przygarbiony i ze skwaszoną miną. Przypominał trolla, który po latach spędzonych w jaskini po raz pierwszy zetknął się ze słońcem. Miał na sobie czarną koszulkę, bojówki i glany. Jakżeby inaczej!
– Cieszę się, że cię widzę – stwierdziłem na powitanie, żeby sprawić mu przyjemność. Chociaż szczerze wątpię, żeby takie wstawki robiły na nim jakiekolwiek wrażenie.
– Opowiedz o niej. – Chemik wyjął paczkę papierosów i zapalił.
Musicie wiedzieć, że to niereformowalny gość. Pomaga mi, ale robi to na swoich warunkach. Każe mi się wozić i dopasowywać do jego terminów. Ma gdzieś zakaz palenia w furze. Nie interesuje go, czego od niego oczekuję – sam definiuje moje oczekiwania. A na dodatek zawsze muszę się z nim zgadzać.
Ciężko się współpracuje z ludźmi, dla których kasa ma drugorzędne znaczenie, ponieważ nie da się nimi sterować. Ale mimo to i tak mam wrażenie, że Chemika zesłała mi opatrzność. Jest jak bombonierka, w której cukierki nigdy się nie kończą, choć nie zawsze smakują tak, jak byśmy to sobie zamarzyli.
– Studiowała na Uniwersytecie Warszawskim i pracowała w korporacji jako specjalistka do spraw HR. Pochodzi z Łowicza. Trzy dni temu została uznana za zaginioną. Nazywa się…
– Nie chcę tego wiedzieć – przerwał mi Chemik. – Kiedy zniknęła?
– W miniony piątek.
– Ktoś was widział?
– Mnóstwo osób. A właściwie mnóstwo pijanych i naćpanych młodych ludzi, którzy pewnie nie zwrócili uwagi na laskę słaniającą się u boku nieźle wyglądającego faceta.
– Czy policja może powiązać ją z pozostałymi?
– Nie. – Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że Maria i Oleg zagięli na mnie parol.
– Wymiary?
– Sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, niespełna sześćdziesiąt kilogramów wagi. Podobna do poprzedniczek.
Albo mi się zdawało, albo Chemik lekko się uśmiechnął. Z reguły był zimny jak lód i sztywny jak kutas na imprezach u Hugh Hefnera, ale czasem zdradzał oznaki człowieczeństwa. To były te mikromomenty, w których nabierałem pewności, że się rozumiemy. Że zawarliśmy niewerbalne porozumienie ponad podziałami.
– Wspominałeś, że przedawkowała.
– Tak przypuszczam. To jedyne logiczne wytłumaczenie tego, co się stało.
Chemik przez kilka sekund wpatrywał się w przednią szybę. Potem zamknął oczy. Wziął głęboki wdech, jakby medytował.
– Będzie cię to kosztować trzydzieści tysięcy złotych – oznajmił.
Tym razem ja westchnąłem. Za to, co miał zrobić, były to śmieszne pieniądze. Ale nie chciałem, żeby o tym wiedział.
– Okej – powiedziałem, wypuszczając powietrze.
– Zawieź mnie do niej.
Poczułem niewypowiedzianą ulgę. Wprawdzie Chemik jeszcze nigdy mi nie odmówił, ale ze względu na jego nieludzki sposób bycia zawsze się obawiam, że kiedyś to zrobi. W końcu facet szybko się nudzi.
Uruchomiłem silnik i włączyłem się do ruchu. Ruszyliśmy w stronę Mordoru, z którego planowaliśmy przedostać się do Konstancina.
Pewnie jesteście ciekawi, co ktoś taki jak ja robi z kimś takim jak Chemik. Dlaczego we wczesne czwartkowe popołudnie wiozę go do domu, w którym leży martwa kobieta. Co ten przedziwny ludek może wskórać, skoro wszyscy doskonale wiemy, że na ożywianiu trupów znała się jedynie Mary Shelley. I to tylko w swoich gotyckich powieściach.
Otóż Chemik jest najdoskonalszym zabezpieczeniem mojego hobby.
Znacie takie powiedzenie: „Nie ma ciała, nie ma zbrodni”?
Facet nazywa się Santiago Meza López. Wygląda jak typowy Meksykaniec: ciemne włosy, krępy, z wąsem. Nazywano go El Pozolero. Czyli robiący zupę. Czyli po prostu kucharz.
Nie był jednak zwyczajnym garkotłukiem. Santiago przez wiele lat pracował dla Teodora Garcii Simentala, jednego z najbardziej prominentnych gangsterów kartelu Tijuana. Zajmował się tak zwanym ługowaniem. Wystrojony w gumowe rękawice i maskę przeciwgazową, rozpuszczał wodorotlenek sodu w beczce wody. Podgrzewał roztwór do temperatury wrzenia. Następnie zalewał nim doły wykopane na opuszczonej działce w okolicach Tijuany, aby rozpuścić zalegające w nich trupy. Któregoś razu meksykańscy śledczy wydobyli z takiej dziury ponad szesnaście tysięcy litrów materiału genetycznego i około dwustu kilogramów ludzkich kości.
Metoda El Pozolero nie była doskonała. Ciała czasem rozpuszczały się całą dobę. W dodatku nie pozbywał się ich w całości, a jedynie uniemożliwiał identyfikację zwłok. Za każdym razem ten biedny człowiek musiał pozbawiać ofiary zębów i zakopywać je na jakimś odludziu.
Przypuszczam,