Sprzedawca. Krzysztof Domaradzki. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Krzysztof Domaradzki
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 9788381436816
Скачать книгу
końcu poderwała się zza biurka. Jej zdziwienie jeszcze się wzmogło, gdy spojrzała Olegowi przez ramię i ujrzała arkusz kalkulacyjny, który przypominał sprawozdanie z wykonania budżetu.

      – To lista aktywności naszych dziewczyn z dni poprzedzających zaginięcia – wyjaśnił Oleg.

      Policjantka przeleciała wzrokiem spis.

      – Co powinnam zobaczyć? – spytała.

      – Uprawiały sport, spotykały się ze znajomymi, łaziły po kawiarniach, imprezowały. Nic specjalnego. Nic, czego by młodzi ludzie nie robili. Może dlatego śledczy mieli problem z ustaleniem, kiedy tak naprawdę zaginęły. A to wydaje się oczywiste.

      Oleg przejechał kursorem po ekranie. Wyróżnił żółtym kolorem kilka informacji.

      – Po imprezach – powiedziała Maria.

      – Znikały w okolicach weekendu. Wiemy, że żadna z nich nie pracowała w sobotę ani niedzielę, więc mogły sobie pozwolić na pójście w miasto. Nie przesadzały z alkoholem, ale nie były abstynentkami. Od czasu do czasu zdarzało im się zaszaleć. – Oleg odsunął się od komputera. – Gdybym to ja chciał uprowadzić te dziewczyny, spróbowałbym je wyłowić z naćpanego i pijanego tłumu.

      Maria pokiwała głową.

      – Pigułka gwałtu. To najprostsze rozwiązanie.

      – I najskuteczniejsze – przyznał Oleg. – Dziewczyna w kilkanaście minut po wypiciu drinka traci kontakt z rzeczywistością. Wyprowadzając ją z klubu, porywacz może udawać zatroskanego kolegę albo faceta. Wsadza dziewczynę do samochodu i znika. Nikogo to nie dziwi.

      – A jeśli coś pójdzie nie tak, laska nic nie będzie pamiętać.

      – Zbrodnia doskonała.

      – Prawie.

      Maria wróciła na swoją stronę biurka. Ściągnęła kurtkę z oparcia krzesła.

      – Wydrukuj listę lokali, które odwiedzały te dziewczyny. I rusz dupę. Trzeba trochę pojeździć po mieście.

      * * *

      Trzecie, drugie, drugie, czwarte, szóste. To miejsca, jakie w ostatnich latach Jacek Solski zajmował na liście najbogatszych. Zbudował bank, firmę ubezpieczeniową, fundusz inwestycyjny, a nawet spółkę produkującą wózki sklepowe. Stawia galerie handlowe, biurowce i osiedla dla bogaczy. Jest przedsiębiorcą pełną gębą. Potrafi zarabiać na wszystkim. Bez względu na branżę czy sytuację makroekonomiczną. W dodatku robi to, nieustannie prowadząc wojnę: z konkurentami biznesowymi, Komisją Nadzoru Finansowego, frankowiczami czy politykami partii rządzącej. I to bez względu na to, którzy kretyni akurat są u władzy.

      Fakt, że przysłał po mnie czarnego bentleya continental, mógł świadczyć o dwóch rzeczach: albo czymś podpadłem i zamierzał mnie spektakularnie zniszczyć, albo miał do mnie ważną sprawę. Kierowca nie zdradził żadnych szczegółów, więc mogłem się jedynie domyślać, że jedziemy do siedziby Proud Banku na Inflanckiej. To centrum dowodzenia jednego z najpotężniejszych ludzi w kraju.

      Solski, podobnie jak wielu przedsiębiorców z jego pokolenia, zaczął od stworzenia firmy polonijnej, która zajmowała się sprzedażą artykułów chemicznych. Po zmianie ustrojowej zabrał się do sprowadzania do Polski znanych marek konsumenckich, do dziś widywanych w większości galerii handlowych. Stworzył też firmę produkcyjną, którą po paru latach sprzedał jednej z zagranicznych korporacji. Za zarobione pieniądze zaczął budować różne instytucje finansowe. Wprowadził wiele nieznanych wcześniej nad Wisłą produktów. Jedni uważają go za wizjonera, biznesowego rewolucjonistę, guru. Dla innych jest tylko chciwym cwaniakiem, który potrafi wykorzystywać naiwność klientów, miałkość rywali i szerokie koneksje.

      Kierowca zatrzymał się tuż przed wejściem do banku – w miejscu, w którym oczywiście nie wolno się zatrzymywać, chyba że prowadzi się samochód właściciela budynku. Wstukał na telefonie jakąś wiadomość i odwrócił się w moją stronę.

      – Prezes wie, że pan dojechał.

      Pochyliłem się, poprawiłem we wstecznym lusterku fryzurę i wysiadłem. Pokonałem kilka niewysokich schodków i wszedłem do kilkunastopiętrowego biurowca, który bardziej niż placówkę banku przypominał wejście do obrzydliwie bogatej korporacji. Takiej z konsjerżem, przezroczystymi bramkami z mnóstwem czujników i uśmiechniętymi recepcjonistkami, które wyglądały tak, jakby się urwały z wybiegu dla modelek. Albo z konkursu Miss Polonia. Albo z burdelu.

      Miodzio.

      Nie miałem pojęcia, czego się spodziewać po Solskim. Ale z całą pewnością nie spodziewałem się tego, że będzie na mnie czekał w swoim luksusowym holu. Dobijał do sześćdziesiątki, ale wyglądał najwyżej na czterdzieści kilka lat. Był mniej więcej mojego wzrostu. Szczupły, wyprostowany, z nieznacznie uniesioną brodą. Miał prążkowany granatowy garnitur, najprawdopodobniej uszyty przez krawca, o którym nigdy nie słyszałem. Z powodu lekko zakrzywionego nosa, wąsko osadzonych, czujnych oczu i wysokiego czoła wyglądał jak ptak drapieżny, permanentnie skupiony na poszukiwaniu łatwej do upolowania zwierzyny.

      – Podoba się panu mój miejski samochód? – spytał na powitanie.

      Wzruszyłem ramionami.

      – Nie wiem. Byłem tylko pasażerem.

      Uśmiechnął się. Uśmiechem człowieka nienawykłego do okazywania radości.

      – Wolałem, żeby pan przemyślał nasze spotkanie, zamiast delektować się jazdą. – Wyciągnął rękę. – Jacek.

      – Kacper.

      Miał silną, nieco chropowatą dłoń. Pewnie od przerzucania żelastwa na siłowni. Bo nie przypuszczam, żeby musiał przestawiać meble.

      – Zapraszam – powiedział, ruszając w kierunku windy.

      Szedłem za Solskim, kiedy lekko spanikowani pracownicy banku otwierali przed nami kolejne bramki. Gapiłem się to na jego garnitur, to na ciągnące się do sufitu nogi trzech mijających nas recepcjonistek. Właśnie wróciły ze sklepu. Radośnie gaworzyły, dopóki nie zobaczyły szefa, który zmierzył je zimnym spojrzeniem i przystanął. A dziewczyny wraz z nim, ustawiając się jak do rozstrzelania.

      – Ty, ty i ty. – Solski celował palcem w kolejne recepcjonistki, jakby chciał im poprzebijać serca. – Wypierdalać. Ale już! Za pięć minut ma was tu nie być.

      Minął recepcjonistki i wszedł do windy. Jakby nigdy nic. Jakby cierpiał na zespół Tourette’a, a ostatnie kilka sekund było tylko brutalną emanacją jego choroby.

      Kiedy do niego dołączyłem, zaczął przeglądać kalendarz w iPhonie.

      – Nie lubi pan… nie lubisz, gdy wychodzą z budynku w godzinach pracy? – zapytałem.

      Solski na chwilę uniósł na mnie wzrok.

      – Nie o to chodzi – powiedział, ponownie skupiając się na telefonie. – Widziałeś, co miały w dłoniach?

      – Zakupy.

      – A w czym je niosły?

      – W reklamówkach.

      – W torbach z Żabki. A gdzie my jesteśmy?

      – W banku.

      Pokręcił opuszczoną głową.

      – Nie w pierwszym lepszym banku. Nasi klienci to ludzie ze szczytu łańcucha pokarmowego. Przedsiębiorcy, menedżerowie i celebryci. Pięć procent najlepiej zarabiających Polaków, którzy prowadzą u nas grube rachunki i biorą milionowe kredyty na budowę apartamentów w Wilanowie albo domów na Mazurach. Te wszystkie czujniki, hostessy i świecidełka nie są dla mnie, tylko dla nich. Mają się tu czuć wyjątkowo. Jak pasażerowie lotu