Sprzedawca. Krzysztof Domaradzki. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Krzysztof Domaradzki
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 9788381436816
Скачать книгу
przeprosił za spóźnienie i od razu przeszedł do rzeczy. Mamy świetne wyniki, bla, bla, bla, centrala jest zadowolona, bla, bla, bla, musimy iść za ciosem, bla, bla, bla. Cały ten bullshit podlał kilkoma komplementami dla swoich dupolizów. Ale największy zostawił dla mnie.

      – Rosnąca w dwucyfrowym tempie sprzedaż sprawiła, że nasi przyjaciele z Londynu trochę się rozochocili i zrewidowali w górę nasze cele. Wygląda na to, że każdy z nas będzie musiał wydłużyć sobie dobę do trzydziestu sześciu godzin i okazać się mistrzem domowej dyplomacji. W razie zażaleń odsyłajcie żony do Kacpra, bo to w dużej mierze jego wina.

      Wymuszony, idiotyczny śmiech poniósł się po sali. A ja idiotycznie się ukłoniłem, żeby jeszcze wzmocnić momentum.

      – Ale co ważniejsze, nasi właściciele w końcu dali się przekonać, że organicznie możemy rosnąć tylko do czasu – kontynuował Skoda. – Dostaliśmy zielone światło na przejęcia. A właściwie polecenie, żeby zacząć konsolidować nasz region.

      – Za co? – zdziwił się jeden z wiceprezesów, a zarazem dyrektor finansowy. Najbardziej rozsądny facet w tym niepoważnym gronie. – Przecież dopiero od roku przynosimy zyski.

      – Dokapitalizują nas, a w razie potrzeby pomogą w pozyskaniu kredytu na inwestycję – odparł prezes. – Dostaliśmy listę firm, nad którymi warto się pochylić.

      – Kto ją przygotował? – spytał przydupas Skody. – Goście z Londynu?

      – A skąd! Zlecili to kolesiom z Baina albo BCG.

      – Czyli możemy wyrzucić ją do kosza.

      Znów rozszedł się śmiech po sali. Pusty, pozbawiony radości, fasonowy. Śmiech dla śmiechu.

      – W każdym razie czekają nas bardzo pracowite miesiące – stwierdził Skoda. – Takie przejęcie jest ogromną szansą, której nie możemy zmarnować.

      Po paru standardowych podsumowaniach, kilku zapowiedziach i sporej porcji menedżerskiego bełkotu zaczęliśmy w końcu rozmawiać o prawdziwych pierdołach: jedni chwalili się dokonaniami dzieciaków na zagranicznych uczelniach, inni, w tym ja, rozmawiali o ubraniach, samochodach i imprezach. A potem wszyscy gadaliśmy o dupach. Już wydymanych lub czekających na wydymanie. Pozwalających się dymać albo zachowujących się tak, jakby miały zakaz dymania. Dymających się niczym gwiazdy porno i tak jak cnotki niewydymki, które po latach posuchy w końcu odważyły się popuścić szparę.

      Kiedy pracujesz w firmie nieustannie trąbiącej o równouprawnieniu, prowadzenie takich rozmów w wyłącznie męskim zarządzie jest podwójnie zabawne.

      Po spotkaniu Skoda poprosił mnie na bok.

      – Dziękuję – powiedział. – Nie sądziłem, że tak łatwo ci to przyjdzie.

      – Nie należy kwestionować zmian, które są dobre dla wszystkich.

      Pokiwał głową.

      – Cieszę się, że tak myślisz. Naprawdę. Zwłaszcza że mam dla ciebie specjalne zadanie. – Uśmiechnął się, jakby coś wpadło mu do oka. – Chciałbym, żebyś razem ze mną pokierował całym procesem inwestycyjnym. Nawet kosztem szkoleń i bieżących wyników sprzedażowych. Chłopcy z Londynu mają chwilowego fioła na punkcie naszego regionu i strasznie się na to napalili.

      Szybko zważyłem w głowie jego propozycję.

      – Co będę z tego miał? – spytałem.

      – To zależy od ciebie. Nasi właściciele wiedzą, jak motywować najlepszych menedżerów. Mają taką zasadę, że na końcu procesu akwizycji robią własny, niezależny due diligence przejmowanej spółki. Jeżeli wartość przedsiębiorstwa jest większa, niż wskazywałaby na to kwota transakcji, dzielą się różnicą z autorami dealu. W tym przypadku z tobą i ze mną. Nie informują o tym publicznie i sprytnie ukrywają tę kasę w bilansie, ale chodzą słuchy, że takie bonusy czasem wynoszą nawet małe kilkadziesiąt procent zhandlowanej kwoty.

      Kolejne szybkie ważenie. Gdybyśmy urwali z takiej transakcji ze sto baniek, zarobiłbym od kilku do kilkunastu milionów. Bez względu na warunki podziału kasy ze Skodą.

      – Nie jestem kupcem, tylko sprzedawcą – powiedziałem.

      – Potraktuj to jako sprzedaż środków, które jesteśmy gotowi przeznaczyć na akwizycję. Zastanów się nad tym. Jutro wrócimy do tematu.

      Skoda przyjacielsko poklepał mnie po ramieniu i wyszedł z sali.

      Właściwie nie miałem się nad czym zastanawiać. Podjąłem decyzję w momencie, w którym wspomniał o premii. Podkreśliłem swoją funkcję wyłącznie po to, żeby zająć lepszą pozycję w negocjacjach. I żeby wyczuć, czy Skoda jest zdesperowany, aby zrobić to ze mną.

      Był. Bardziej, niż przypuszczałem.

      Kierując się w stronę swojego gabinetu, wyjąłem telefon. Spojrzałem na wyświetlacz. Jakiś człowiek nieustannie do mnie wydzwaniał. W ciągu ostatniego kwadransa dziesięciokrotnie próbował się ze mną skontaktować, ale miałem wyciszony telefon. Kiedy spoglądałem na wyświetlacz, zrobił to po raz jedenasty. Jebany nadgorliwiec.

      – Halo?

      – Z tej strony Kamil Późniak. Jestem asystentem Jacka Solskiego. Pan Solski chciałby się z panem spotkać.

      Moje serce zaczęło bić szybciej. Jacek Solski. Pierwsza dziesiątka listy najbogatszych. Jeden z najsprawniejszych polskich przedsiębiorców. Chodząca legenda.

      – W sprawie? – dopytałem.

      – O tym pan Solski wolałby powiedzieć osobiście.

      – Jasne. Proszę o zaproponowanie terminu. Postaram się zrobić miejsce w kalendarzu.

      – Nie zrozumieliśmy się. Pan Solski chciałby się spotkać teraz. Wysłał po pana samochód.

      Wszedłem do gabinetu i zbliżyłem się do okna. Spojrzałem w dół. Pod biurowcem zawsze roi się od samochodów. Tym razem również. Ale tylko jeden z nich mógł przysłać Solski.

      – Już idę – odparłem.

      I ruszyłem do windy.

      * * *

      Świat ludzi pracy dzieli się na dwie kategorie. Na tych, którzy lubią i potrafią pracować w biurze, mogących godzinami ślęczeć przy komputerze, ze słuchawkami przyklejonymi do uszu, skutecznie odcinających się od zewnętrznego rozgardiaszu, bekających kawą i glutenowymi bombami od pana kanapki. A także na tych, którzy tego nienawidzą.

      Stosując to rozróżnienie, można przyjąć, że Maria i Oleg stanowili doskonałe przeciwieństwa. On był typowym biurowym dłubaczem, który mógłby przesiedzieć połowę życia w odciętej od świata klitce, z nikim nie rozmawiając i zajmując się wyłącznie swoimi sprawami. Ona dostałaby pierdolca, gdyby ktoś zmusił ją do codziennego ślęczenia nad klawiaturą. Na papierze tworzyli duet idealny: różnorodny, uzupełniający się pod względem kompetencji, zarazem analityczny i z dobrym nosem. Każdy psycholog czy HR-owiec by się z tym zgodził.

      Ale w praktyce wyglądało to trochę inaczej.

      Wiesław Papszon nie chciał, aby śledztwo Marii i Olega rzucało się w oczy. Dogadał się z szefem Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego na wypożyczenie Olega, a potem zorganizował mu stanowisko pracy obok Marii. Dosłownie. Kazał dostawić prosty stolik do jej biurka i zainstalować na nim komputer stacjonarny. Po cichu załatwił wszystkie formalności, aby Oleg mógł w pełni korzystać z zasobów Wydziału do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw. A żeby ludzie nie zaczęli się przesadnie interesować tajemniczym Ukraińcem, wymyślił historyjkę o policyjnym gryzipiórku, który pomaga Marii w domknięciu jakichś starych spraw. Inaczej mówiąc: liczył na to, że