Sprzedawca. Krzysztof Domaradzki. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Krzysztof Domaradzki
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 9788381436816
Скачать книгу

      – Po coś. Nie interesuj się, bo kociej mordy dostaniesz.

      – Tylko żebyś potem nie narzekał, że dostałeś jakiś szajs.

      – Nie będę narzekał. To nie dla mnie.

      – Masz kumpla, który lubi psychotropy?

      – Powiedzmy.

      – To przekaż mu, żeby uważał. Przy tym łatwo można się posrać. Dosłownie.

      – Uwierz, że też bym tego nie chciał.

      Mak zapalił papierosa. Wydmuchując dym, wyciągnął przed siebie rękę i wskazał palcem jedną z matek.

      – Niezła milf – powiedział. – Ostatnio wyhaczyłem podobną na Odlotach. Dam ci namiar, jeśli chcesz.

      Lubiłem Maka, ponieważ był najbardziej ogarniętym dilerem, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia. Mimo to notorycznie mnie wkurwiał. Na przykład teraz. Tym kretyńskim mierzeniem ludzi swoją miarą. Myśleniem, że mógłbym mieć ochotę wyruchać pannę, którą sam wcześniej obrócił. Przez większość czasu rozumiał, że jest tylko nędznym padawanem, którego życiową rolą jest nieinwazyjne umilanie czasu ludziom takim jak ja. Ale niekiedy zdarzały mu się takie niewypały.

      – Ile za to chcesz? – zapytałem, zmieniając temat.

      – Normalnie krzyknąłbym za taki zestaw cztery tysie. Od ciebie wezmę trzy i pół.

      Narkotyki, a w szczególności kokaina, to wysokomarżowy biznes. Wytworzenie ich kosztuje grosze, znacznie mniej niż wyprodukowanie kosmetyków czy leków. Koszty transportu, wprowadzenia towaru na rynek i dystrybucji są spore, ale nie trzeba ponosić opłat związanych z obsługą prawną i rejestracją produktów. Łapówek nie liczę, ponieważ w tradycyjnym biznesie też są potrzebne – choć zwykle nazywa się je lobbingiem. A do tego permanentna wolność podatkowa. Kiedy płacę takim chłystkom po kilka kafli, zawsze myślę o tych, którzy znajdują się nad nimi w łańcuchu pokarmowym. O ich szefach. Oraz szefach ich szefów. O tych wszystkich baronach, którzy z ukrycia zawiadują tym gigantycznym rynkiem. Zastanawiam się wtedy, czy się nie przebranżowić. Jednak świadomość, że musiałbym się użerać z całą chmarą gamoni z narkośrodowiska, skutecznie mnie zniechęca.

      – Wiesz, że jeszcze nigdy nie powiedziałem ci nic miłego? – zapytałem, wręczając Makowi swoją teczkę. Teczka za teczkę. Lifestyle za lifestyle.

      – Płacisz mi. To w zupełności wystarczy.

      – Chciałbym, abyś wiedział, że szanuję cię za to, co robisz. Za to, że wybrałeś inną drogę niż twoi rówieśnicy. Mógłbyś tak jak większość pójść na studia, trafić do korporacji i zarabiać śmieszne pieniądze, robiąc mało istotne rzeczy. Ale miałeś wystarczająco duże jaja, żeby wybrać zajęcie, które pozwala ci w miarę godziwie żyć. – Wstałem. Spojrzałem z góry na Maka, który dyskretnie przeliczał pieniądze. – To, co robisz, jest na swój sposób rebelianckie. Gdyby nie światoburcy, nadal byśmy się napierdalali maczugami po głowach. A tak możemy się spotykać w pięknym zielonym kompleksie w centrum miasta, gapić na wysportowane dupy, które cykają sobie fotki iPhone’ami, i wtłaczać do organizmu baśniowe elementy.

      Mak gapił się na mnie, jakbym nagle zaczął nawijać w suahili.

      – Dałeś mi o kafla za dużo – powiedział.

      – Kup sobie coś ładnego. Najlepiej marynarkę.

      Chciał jakoś odpowiedzieć. Odburknąć. Splunąć jakąś złośliwością. Ale że ekonomicznie go zniewoliłem, posłał mi tylko sztuczny uśmiech, obracając w swoim maleńkim móżdżku moją jadowitość w żart.

      Ruszyłem w stronę ulicy Batorego. Po drodze wyjąłem telefon i zamówiłem transport do domu. Korciło mnie, żeby zostać tam jeszcze chwilę. Żeby się ponapawać pogodą. Żeby wrzucić na luz i poczuć się przez moment jak nierób, który całymi dniami szlaja się po parku. Ale nie miałem na to czasu.

      Nie żyję po to, aby odpoczywać.

      Żyję, aby działać.

      * * *

      Wspominałem, że Maria ma obsesję na punkcie kontroli? I to jeszcze jaką! Stara się trzymać w ryzach – czy raczej pod butem – wszystkich i wszystko, co tylko się da. Od zawsze. A przynajmniej odkąd stała się w pełni świadomą kobietą. Rozumiejącą, że nie ma walorów estetycznych, którymi mogłaby modelować rzeczywistość, przez co musi to robić za pomocą intelektu, stanowczości i niewyparzonej gęby.

      Jej obsesja kontroli często objawia się w nieracjonalnych momentach. Na przykład teraz, kiedy się uparła, że to ona będzie prowadzić, zamiast usiąść wygodnie w fotelu pasażera i zapoznać się z notatkami Olega. Nie zamierzała oddać lejców nieznajomemu. Nie mogła pozwolić, aby jakiś średnio rozgarnięty koleś decydował o jej życiu, zapieprzając ze Śródmieścia na Ochotę. Ale przede wszystkim nie chciała, aby Oleg uznał, że w tym nowo utworzonym duecie ma coś do gadania.

      – Opowiedz mi o tych dziewczynach – powiedziała, kiedy utknęli na światłach przy stacji metra Ratusz Arsenał.

      Oleg zerknął w jej stronę, a następnie otworzył folder, który trzymał na kolanach.

      – Jako pierwsza zniknęła Julia Warecka – odparł, zerkając do notatek. – Dwadzieścia jeden lat. Pochodzi z Rybnika. Przyjechała do Warszawy na studia: automatyka i robotyka na Politechnice Warszawskiej. Była jedną z czterech dziewczyn na roku. Ostatni raz widziano ją dwudziestego ósmego września dwa tysiące siedemnastego roku w Pijalni Wódki i Piwa na Foksal. W trakcie wakacji dorabiała tam jako kelnerka. Dzień wcześniej po raz ostatni poszła do pracy.

      Spojrzał na Marię, która przez cały czas intensywnie wpatrywała się w wyrastającą przed nimi drogę. Najwyraźniej jednak wyczuła jego zainteresowanie, ponieważ wolno pokiwała głową.

      – Marta Borkiewicz – kontynuował Oleg. – Dziewiętnastolatka ze Stalowej Woli. Zbliżała się do końca pierwszego roku studiów na Wydziale Lekarskim Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Ślad po niej zaginął trzydziestego kwietnia dwa tysiące osiemnastego. Jej znajomi z roku wyjechali na majówkę do Zakopanego, ale ona wolała zostać w Warszawie. Miała się uczyć. Wiadomo, że nie do końca było to prawdą, ponieważ dzień przed zaginięciem widziano ją w klubie Baobab na Poznańskiej. – Pokręcił głową. – Nie wiem, skąd oni biorą te nazwy.

      – Mów dalej – ponagliła go Maria, nie odrywając wzroku od drogi.

      – Dwa miesiące później bez śladu przepadła Justyna Czech, dwudziestopięciolatka z Białegostoku. Nie była szczególnie pilną studentką: powtarzała trzeci rok filologii angielskiej na UW. Wcześniej próbowała sił w iberystyce, ale odpuściła po trzech semestrach. Wakacje spędzała w mieście, dając dzieciakom korki z angielskiego. Ostatni raz widziano ją czternastego lipca w Starbucksie przy metrze Politechnika. Wyskoczyła na kawę z koleżanką. – Oleg zamknął teczkę. – Potem przez rok nic się nie działo, aż usłyszeliśmy o zaginięciu Renaty Jaroszewicz.

      Maria przez kilka sekund milczała, porządkując informacje. Potem zerknęła na Olega. Typowym dla siebie zimnym, władczym, suczym spojrzeniem.

      – Według Papszona nie ma dowodów na to, że zaginęły w Warszawie. A śledczy nie potrafili jednoznacznie stwierdzić, w którym miejscu urywają się ślady.

      – Bo to prawda. Każda z dziewczyn po raz ostatni była widziana w Warszawie. Ale z danych lokalizacyjnych i logowań telefonów do stacji bazowych wynika, że w momencie zaginięcia znajdowały się poza miastem.

      – Gdzie konkretnie?

      – W okolicach Ząbek, Legionowa, Pruszkowa i Piaseczna. Każda gdzie indziej.

      –