Kajtuś Czarodziej. Janusz Korczak. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Janusz Korczak
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
href="#n36" type="note">36 idzie do szkoły.

      Spotkał kolegów. Pochwalił się. Pokazał.

      Nie przeczuwa, że będzie miał przykrość.

      Bo było tak, że ostatnio zaczęły ginąć różne rzeczy w szkole: giną śniadania, książki, rękawiczki, szalik.

      Próbował nawet Kajtuś wykryć szkodnika czarodziejskim sposobem, bo nieprzyjemnie. Ale nic z tego nie wyszło.

      I właśnie na Kajtusia padło podejrzenie, że chłopcu zabrał.

      Bo pani zbierała składkę od tych, co jeszcze nie dali. A tamten w bek: miał dwa złote – zginęły; ukradli.

      – Gdzie miałeś?

      – W teczce. Nie w teczce, a w kieszeni.

      – Możeś zgubił na ulicy?

      Nie. Były. Miał w szatni. Położył na oknie.

      – Kto z was ma jakie pieniądze?

      Chłopcy wyjmują, pokazują. Ten ma dziesięć groszy, ten trzydzieści, ten ma dwie zagraniczne monety.

      Kajtuś od razu się przyznał.

      – Skąd masz dwa złote? – pyta się pani.

      – Znalazłem na ulicy.

      Pani nieprzyjemnie spojrzała na Kajtusia.

      Wzięła pani dwa złote i pyta się tamtego:

      – Twoje?

      A tamten:

      – Moje.

      Dopiero wtrącili się chłopcy:

      – On kłamie, proszę pani. Wcale nie jego. Nie miał. On udawał, że płacze.

      Kajtuś spokojnie patrzy pani w oczy. Tamten stoi czerwony, zmieszany. Aż wyjąkał:

      – Moje były całe: jedne, razem dwa złote. Nie osobno.

      – Mogę mu dać – mówi Kajtuś. – Niech bierze.

      Pani nie wie, co robić, a chłopcy buntują Kajtusia:

      – Nie dawaj, głupi. Patrzcie go, oszukaniec. Mówi, że miał na oknie, w kieszeni i w teczce. Miał inne, a mówi, że jego. O, znalazł i się, mądry! On kłamie. Nie miał wcale. Zawsze oszukuje. Kajtuś pokazał nam na ulicy, że znalazł.

      Kajtuś wzruszył ramionami.

      Pani chwilę pomyślała.

      – Opowiedz, gdzie znalazłeś?

      Powiada, jak było. Zamilczał, rozumie się, o czarach.

      – Więc dajesz?

      – Niech weźmie, kiedy mówi, że zgubił. To przecież nie moje.

      A tamten bierze. Ręce mu się trzęsą. I już teraz naprawdę płacze.

      Znów dziwnie jakoś poplątane.

      – Może czarodziejska siła jednemu daje, drugiemu zabiera?

      Bo przedtem także.

      Chciał spróbować, inaczej.

      Chciał wypróbować, czy można na innego przelać swój czar.

      Wydał rozkaz, żeby mama znalazła złotówkę.

      A mama wraca z miasta i dziwną historię opowiada:

      – Znalazłam pięć złotych. Rozglądam się, kto zgubił. Widzę, staruszek szuka. Pytam go się. Ucieszył się, biedaczysko. Właśnie było jego.

      Dziko jakoś wyszło.

      Takie to wszystko pokiełbaszone, że ani rusz zrozumieć.

      Znalazł Kajtuś scyzoryk i kredki.

      Scyzoryk leżał na środku ulicy. Leżał tak wyraźnie, a nikt go nie widział i nie podniósł.

      Zupełnie jakby czekał na Kajtusia.

      Tak samo z kredkami.

      Całe nowe pudełko – i akurat wtedy, kiedy pan zapowiedział, że postawi na okres dwójkę, jeśli kredek nie będą mieli.

      Niby nawet nie czar, a przecież nikt całego nowego pudełka nie zgubi.

      Potem scyzoryk zginął Kajtusiowi. Zostawił go na ławce, a po pauzie nie było. Może kto zabrał, chociaż się pytał dyżurnego i chłopców.

      A może znikł sam?

      Znów nie wiadomo.

      I jeszcze dwa czary udały się Kajtusiowi na ulicy. Bo raz dziewczynki w błoto wywalił. To tak było:

      Idzie sobie, wraca ze szkoły zamyślony.

      „Może dlatego nie udaje się na ulicy, że hałas: może za dużo ludzi – wyraźnie coś przeszkadza”.

      Nie darmo czarodzieje mieszkali w basztach samotnych albo w ostatniej na skraju wsi chacie. Może ukrywają się w lasach albo na dnie morza?

      Sam czuje, że myśli najłatwiej mu się układają nad Wisłą, z dala od miasta, w spokoju; albo w ciszy wieczorem, kiedy leży w łóżku.

      Tak sobie, wracając ze szkoły, rozmyśla i rozważa. A przed nim trzy dziewczynki.

      Zajęły całą szerokość ulicy i śmieją się, popychają, dokazują i przejść nie dają. Gdyby to byli chłopcy, może by nawet nie zwrócił uwagi; a tak to bardziej zły jeszcze.

      Deszcz pada.

      „Chlapnijcie w błoto!”

      Już leżą. Wszystkie. Umazały się jak nieboskie stworzenia.

      Niech mają. Niech się nie rozbijają.

      Drugi raz przekupce jabłka rozsypał.

      Znał ją. Od dawna, zawsze tu handlowała. Czasem u niej kupował.

      Nie lubił jej, bo opryskliwa dla młodych. Ani obejrzeć nie pozwoli, ani wybrać, ani się potargować.

      Zaraz:

      – Bierzesz czy nie bierzesz? Idź do Żyda. Nie kupuj.

      Prawda, że i chłopcy nieraz dokuczą.

      Przechodzi Kajtuś z kolegą. Patrzy, a baba drzemie.

      „Niech fajtnie”.

      W ten mig – ona fajt!

      Za kosz chwyciła, żeby się zatrzymać, i razem z koszem leży na ziemi.

      Łobuzeria w śmiech.

      – Babcia się urżnęła.

      Nie potłukła się nawet, ale zawstydziła.

      – Pierwszy raz w życiu. Jak jaka pijaczka. Ludzie się śmieją. Taki wstyd! Dwadzieścia lat handluję. Lato nie lato, zima nie zima. Pierwszy raz – taka hańba.

      Mało się nie rozpłacze.

      Żal się Kajtusiowi zrobiło. Pożałował starą.

      Kazał koledze pilnować, żeby kto jabłek nie ruszał, a sam zbiera rozsypane.

      – Dziękuję ci, chłopczyno, dziękuję, kochanie. Masz, weź za dobroć jabłuszko.

      I wtyka mu w rękę jabłko, ale robaczywe.

      Kolega żartuje, a Kajtuś zły.

      „Bardzo mi było potrzeba ze starą zaczynać?”

      Aż doczekał się czaru, ale już stałego. Co wieczór się powtarzało. Pożytku nie tak znów wiele; ale ważny dowód, że siłę czarodziejską naprawdę Kajtuś posiada.

      Zaczęło się późnym wieczorem.

      W domu.

      Wśród ciszy.

      Leży Kajtuś w łóżku i zasnąć nie może.

      Słyszy oddechy