– Oho, zeskoczyła z wozu, maleńką wzięła na ręce.
– Słyszał kto coś podobnego? Prosto od schodów wali jakby do własnego domu… Rety, Jaguś… Kachna ku nim wybiega… do komnaty jej miłości drzwi otwiera…
Marysia Krupska weszła z Kasią do izby, małą Krysię spuściła z ramion na ziemię i przy samym progu pokłoniła się nisko.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
– Na wieki amen – odpowiedziała królewna, obrzucając dziewczynę badawczym spojrzeniem.
– Przybliż się, moje dziecko; masz pismo od pani Niewiarowskiej?
Marysia ukłoniła się po raz drugi, wyjęła zza gorsecika papier we czworo złożony, woskiem zapieczętowany i chciała go wręczyć królewnie, aliści dwie małe rączki pociągnęły ją w tył, Krysia uwiesiła się całym ciężarem u spódnicy swej opiekunki.
– Chodźmy stąd, Maryś… ja chcę do domu! – piszczało dziecko, krzywiąc buzię do płaczu.
– Cichaj, moje złotości – szepnęła zmieszana dziewczyna, głaszcząc zgrymaszonego malca po główce. – Cichaj, nie płacz, dam ci kukiełeczkę60 świetluśką61 z miodem.
– Daj zaraz!
– Nie, pierwej musisz być grzeczna.
– Nie będę grzeczna, nie puszczę cię.
Anna Jagiellonka, rozweselona tym widokiem, rzekła ze śmiechem:
– Nie brońże jej, niech robi, co chce; już mnie uprzedzono, że ta sierotka na krok cię nie odstępuje. Przybliżcie się obie razem. – Wzięła list z rąk Marysi, położyła go na stole i mówiła: – Chwalono mi cię, że znasz służbę, szycia się nie zlękniesz, jesteś posłuszna i pilna.
Marysia spuściła oczy skromnie i milczała.
– Tuszę, iż nie za wielkie były pochwały; siła pożytecznych rzeczy mogłaś się nauczyć u pani kasztelanowej płockiej.
– Krom wszelakich robótek umiem czytać i pisać – rzekła cicho Marysia.
– Aa… to bardzo dobrze; musisz ćwiczyć się co dzień, abyś nie zapomniała. Wypoczniesz dziś z drogi, moja Marysiu; panna Leszczyńska wskaże ci izdebkę, gdzie sypiać będziesz i gdzie swoje skrzynki z rzeczami ustawisz. Ma się rozumieć, ta malutka dostanie łóżeczko wedle twego, coby jej nie było markotno. Jakże ci na imię, dziecinko?
– Pocałuj w rączkę miłościwą panią, Krzysiu, i powiedz, jak się zowiesz. – Mówiąc to Marysia popchnęła małą do kolan królewny.
– Ja jestem Krysia – rzekło dziecko spoglądając rezolutnie na uśmiechniętą panią – a ty?
– O Jezus! – Marysia załamała ręce.
– A ja Hanusia – odpowiedziała królewna z dobrocią. – Pisała mi pani Niewiarowska, że dziecko jest płochliwe; tymczasem śmiele w oczy patrzy, to dobrze.
– Dzikus z niej jeszcze wielki, proszę waszej miłości; ino gdy się mojej spódnicy chwyci, taka ją dzielność ogarnia.
Anna Jagiellonka położyła pieszczotliwie rękę na włosach dziewczynki.
– Bardzo Marysię miłujesz, prawda?
– Jużci… bawi się ze mną, a zaś potem… bawi się ze mną…
– A za matusią ci żal?
– Dlaczego?
– Jak to? Wszak z matusią przyszłaś do Służewa i pomarli.
– Jużci, żal; ale to była ino moja niania..
– Niania?
– Moja matusia prześliczna… w czerwonej sukni chadza, o… w takiej… jak raz w takiej! – I pokazała paluszkami adamaszkową kotarę nad łóżkiem jej miłości.
– Naprawdę?
– A jakże… I żółty łańcuszek na szyi nosi, a katankę ma wyszytą jarzącymi kamykami, tak się błyszczą a świecą, a migają, aż strach! Moja matusia ładniejsza niż wy.
Marysia potrząsnęła głową.
– To tak co dzień, proszę miłościwej pani; wiecznie jedno w kółko rozpowiada. A powiedz, Krysiu, jak tatuś wygląda?
– Na koniku jedzie, tup, tup, tup, cały w żelaznym odzieniu… za nim wojsko… białe skrzydła furczą od wiatru, szumią, szumią, tatuś ino wąsy kręci… matusia z okna patrzy… tatuś się śmieje do matusi…
– A czemuż cię niania zabrała od mamy?
– Nie zabrała; to oni pojechali.
– Kto taki?
– Ano tatuś i mamusia.
– Dokąd pojechali?
– Nie wiem. Ponoś do Bozi.
Spojrzenia Anny i Marysi skrzyżowały się znowu.
– I ciebie ostawili samiutką?
– Ano samiutką, z nianią. Dopiero jak czarny pan przyjechał na gród…
– Na jaki gród?
– Jakoż mam gadać? Do naszego domu przecie. Wszyscy tak mówią. Niania zbudziła mnie w nocy, zawiniątko na plecy, mnie na ręce i uciekła. Gadała, że czarny pan to gorszy od diabła.
– Coś się tam złego musiało dziać, proszę waszej miłości – odezwała się Marysia – bo ta niewiasta, co z Krysią przyszła, nie chciała się przyznać, ani skąd idą, ani po co, ani do kogo. Mowę miała cale odmienną, choć polską, widno szła z dalekiego kraju. Jeden raz tylko, na kilka godzin przed śmiercią (nikogo przy niej nie było krom mnie), rozpłakała się i lamenciła: „O Jezu miłosierny, opiekuj się biedną sierotą! Niech jej wrogi nigdy nie znajdą!… Pokaraj ich śmiercią i ogniem piekielnym!” Klękam wedle łóżka i pytam: „Gdzie te wrogi? Powiedzcie, cobym umiała dziecka strzec przed nimi”. Pojrzała na mnie zalęknionym wzrokiem, koniecznie chciała coś rzec, aż tu skurcz jej gardło ścisnął, zamknął mowę i już tak została do skonania.
– Dziwy, dziwy, kto nam wytłumaczy, co to za tajemnica? – troskała się królewna. – Dziecina z wielkiego domu, nie ma wątpienia, ale czyja?… Co tam takiego? Któraż beze drzwi zaziera? No, wejdź, czego chcesz?
– To ja, Ewunia.
– Co powiesz?
– Z Knyszyna.
– Co?
– Przyjechał…
– Kto przyjechał? Cedzisz słówko za słówkiem…
– Pan oboźny Karwicki. Czy może wejść?
– Proś, proś, czekam z upragnieniem!
Ewa drzwi uchyliła, pan Karwicki przekroczył próg i szedł powoli ze spuszczoną głową, jakby nie śmiał w oczy spojrzeć królewnie.
Anna powstała z ławy.
– Złe wieści? – spytała cicho.
– Bardzo złe – odpowiedział poseł.
– Miłościwy pan?
– Onegdaj, siódmego lipca, o godzinie szóstej wieczorem życie zakończył.
Rozdział II
Mijały dni, miesiące, królewna Anna przenosiła się