– Gniewu on nie miał nigdy przeciw siostrze – odpowiedział ksiądz łagodnie – ino żal w sercu, acz niesłuszny. Wierzajcie mi, wasza miłość, mówię to jako kapłan; i wy sami wiecie, po czyjej stronie wina.
– A! Nie wolno poddance strofować swego pana, chociażby nawet bratem był umiłowanym. Zawiniłam, odtrącił mnie, a teraz umiera.
– Nie uznawa on swego stanu ani się bliskości śmierci domyśla; a oto z Bożego natchnienia pan oboźny Karwicki nalazł chwilę sposobną i na podziw łacno skłonił serce najmiłościwszego pana ku wam. Nie mieszkając, zebrałem się co rychlej i przyjechałem oznajmić waszej miłości, że król zgody pożąda, widzieć was pragnie, uściskać, może na wieczne pożegnanie.
– Niech będzie uwielbione imię Pańskie, że tę ciężkość bezmierną odejmie z mego serca! Jakożbym spokojną chwilę w życiu miała, gdyby Zygmunt skonał nie pojednany ze mną… Jadę natychmiast!
– Miłościwa królewno, zezwólcie, bym was przestrzegł – rzekł ksiądz – noc zapadła, miesiąc na przednówku, wyboje okrutne; ino za wrota wyjedziecie, konie nogi połamią.
– Nie zdzierżę, siedzący w miejscu, gdy on mnie może pilno wygląda.
– Nic wasza miłość nie zyszcze50; owszem, przygoda w drodze trafić się może samej nawet waszej miłości i odwlec widzenie z królem, a tu każda godzina waży.
– Cóż tedy robić?
– Udać się niezabawem na spoczynek, a jutro wczesnym rankiem wyjedziemy.
Nie dzwoniono jeszcze na wotywę51 u fary, gdy obie kolasy zajeżdżały przed zamek królewski. Z jednej wysiadł ksiądz Roguski, z kozła drugiej zeskoczył Jaś Chojnacki, otworzył wysokie, zasuwane na rygiel drzwiczki i odwalił stopień. Pierwsza zeszła Kasia Leszczyńska, podała rękę królewnie, która blada i wzruszona, z pełnymi łez oczyma, łatwo się mogła potknąć na oślizgłych od deszczu granitowych schodach.
– Raczcie, miłościwa pani, poskromić swą żałość i z wesołym, a przynajmniej spokojnym obliczem powitać króla – prosił ksiądz Roguski. – Jak już wspomniałem, nie świadom jest niebezpieczeństwa. Obaj z księdzem Piotrem przyrzekamy mu rychłe ozdrowienie, a śmiertelnej niemocy racje mienimy ustąpieniem gorączki. Pójdę do sypialni oznajmić ostrożnie wasze przybycie miłościwemu panu.
Widać Zygmunt August bardzo niecierpliwie oczekiwał siostry, bo zaledwie usiadła w antykamerze52, wszedł śpiesznie dworzanin i prosił z pokłonem, by raczyła potrudzić się za nim.
Minęli dwie obszerne komnaty, trzecie drzwi były tylko przymknięte; dworzanin potrącił je lekko i usunął się, czyniąc miejsce jej miłości.
Stanęła w progu.
Deszcz ustał niedawno, a gorące słońce wpadało przez trzy wysokie okna do sypialni królewskiej. Niosło na swych promieniach woń kwiecia lipcowego i rzeźwe tchnienie ziemi przepojonej ulewą.
Łoże królewskie odwrócone głowami od okien, by światło nie raziło oczu chorego, osłonięte było amarantową kotarą na kółkach, zawieszoną w czworobok. W nogach, na adamaszkowej ścianie baldachimu – srebrny krucyfiks na wprost oczu króla, za nim zatknięta palmowa gałąź z ostatniej Wielkiejnocy.
W tej chwili kotara rozsunięta była na boki. Na wysoko spiętrzonych poduszkach, w postawie siedzącej spoczywał Zygmunt August. Rzedniejące włosy, przycięte krótko, srebrzyły się nad czołem; szara bladość na twarzy, oczy głęboko zapadłe, na wyschłych, wklęsłych skroniach sieć żył niebieskawych, usta na wpół otwarte… oto był brat ukochany, na którego patrzyła przez łzy Anna Jagiellonka. Jedynie ciemna broda starannie rozczesana, z charakterystycznym przedziałem, przypominała dawnego, młodego króla.
Anna opuściła ręce wzdłuż szaty i stała sztywna, z zaciśniętymi ustami, by głośnym płaczem nie wybuchnąć.
– Otrzyjcie oczy, wasza miłość – szepnął jej ktoś do ucha – król się przerazi.
Chory, nie poruszając głową, zwrócił oczy ku drzwiom.
– Hanusia… dobrze, żeś przyjechała… szczerym sercem cię witam.
– Miłościwy bracie…
– Pójdź bliżej… usiądź przy mnie… tak dawnośmy się nie widzieli…
Mówił cicho, krótki oddech głos mu przerywał.
Paź podsunął krzesło, królewna przystąpiła na palcach do łoża, przyklękła i pocałowała brata w rękę.
Uśmiechnął się. Przygasłe oczy spojrzały dobrotliwie.
– Przecz53 nie siadasz?
– Powiedzcie mi pierwej, miłościwy panie, że mi odpuszczacie winy.
– Ty mi przebacz wzajem, rzućmy wszystkie urazy w niepamięć.
Usiadła.
– Słabym jest54 nieco; było już nawet bardzo źle… teraz gorączka ustąpiła dzięki skutecznym lekom, ino siły nadto powoli wracają.
– Wielebni księża, lekarze waszej królewskiej miłości, zalecają wam zapewne wzmacniające mięsiwa, stare wino – odpowiedziała Anna, udając, że poprawia włosy, by król nie dojrzał, jak ręką łzy ocierała.
– Właśnie bieda, że mi co najsmaczniejsze podsuwają, a ja patrzeć na jadło nie mogę.
– Trza się przymusić dla zdrowia.
– Radzić łacno, zmusić się trudno. Wiesz… wyjeżdżam jutro do Wilna.
Anna drgnęła. Czyżby mówił nieprzytomnie?
– Wstrzymajcie się jeszcze, miłościwy bracie, aż lepsze zdrowie pozwoli.
– Tak, tak, oni obaj mi to samo powtarzają… ale mnie się już sprzykrzyło słuchać. Jadę. Powietrze tutaj szkodzi mi… gdzie indziej będzie lepsze.
– Tak daleko!
– Co? Jużci daleko? ale można jechać powoli, wygodnie, spieszyć się nie będę, po drodze mam Tykocin, Knyszyn… płaczesz? A to czemu?
– Boję się, panie, o was; ledwie się ku lepszemu obróciło, trzeba szanować słabych sił.
– Właśnie po siły jadę w insze strony, skoro je tutaj postradałem. Nie lękajże się jak dziecko – mówił król coraz głośniej z ożywieniem. – Cóż mi grozi? Jeszcze śmierć daleka ode mnie; wszak pamiętasz, co nam obojgu Cyganka wróżyła?55
– Nie pomnę.
– Jak to? Przyjechałaś do Wilna na wesele Kasi z Janem Finlandzkim, to chyba zapamiętałaś, żeśmy na drugi dzień byli na łowach u Krzysztofa Radziwiłła?
– Ach tak, tak; wracaliśmy lasem, wyszła ku nam Cyganka, nawet mój koń się spłoszył, omal nie spadłam.
– No, widzisz. Dałem sobie czytać z dłoni, tyś się niby sromała, przecie białogłowska ciekawość przemogła…
– Teraz mi wstyd.
– Nie wielkić to grzech; a dziś się człek tej myśli ima i jakoś go ona krzepi.
– Cóż gadała Cyganka?
– Tobie wróżyła wielkiego króla za męża.
– Widzicie, że się nie sprawdziło.
– Cale