– Cicho, bo dostaniesz!
– A cóż to? Prawdę mówię, goście… nie powiadam, że swaty.
– Choć ta i w starym wieku o męża łacno – dodała przemądra Ewa – zwłaszcza gdy się jest infantką37.
– Barwa najmiłościwszego pana! – krzyknęła Basia zdziwiona, dawno już bowiem nikt ze dworu nie zaglądał do Ujazdowa38.
– Ee… miałyśmy się czego kwapić… kanonik jakiś aboli39 opat wysiada stękający, przygarbiony.
– Siadajmy, siadajmy – przynaglała Kasia do roboty – miłościwa pani jeszcze wczoraj dziwowała się, że środkowa gałązka dotąd nie wykończona, chocia dwie nad nią ślęczą.
Basia Szczepiecka, duża, koścista dziewczyna o niezręcznych, zawadiackich ruchach, odwróciła się z rozmachem; trąciła sobą krosna.
– Ojoj… perły się rozsuły40! Matko Chrystusa Pana! – porwała drewnianą krubeczkę41 omal próżną i rzuciła się na klęczki.
– Pomóżcie, na miły Bóg, coby żadna w szparze nie ostała!
Padły wszystkie plackiem na podłogę i skrzętnie wydrapywały drogocenne paciorki spomiędzy listew i nieszczelnych desek.
Anna Jagiellonka nie zwracała uwagi na rozmowy przy krosnach, nie słyszała wykrzyknika Jagny o nadjeżdżającym gościu ani też spostrzegła połowu pereł. Kłopotała się wciąż listem pani Niewiarowskiej. Przydałaby się bardzo do osobistych usług owa zachwalana Marysia Krupska, gdyż inne panienki, zepsute łagodnością królewny, nie zawsze – z wyjątkiem Kasieńki – pamiętały o swych obowiązkach. Taka służebna z dobrej szkoły była nabytkiem nader pożądanym. Ale to dziecko… kilkoletnia dziewczynka! Kto się nią zajmie? Gdzie ją podzieć42?
– Kachna!
– Słucham waszej królewskiej miłości! – odpowiedziała panna Leszczyńska podbiegając.
– Przysuń zydelek, usiądź i uważ, co ci powiem; a wy poniechajcie igieł – dodała do trzech par zaiskrzonych ciekawością oczu – możecie iść na wirydarz, pobiegajcie sobie, dość roboty na dzisiaj.
Dworki pospuszczały nosy na kwintę i wysunęły się gęsiego z komnaty. Lecz zanim jej miłość rozpoczęła naradę ze swą powiernicą, uchylił ktoś drzwi od przedsionka powoli, ciemna główka pazia zajrzała ostrożnie, po czym wszedł chłopaczek dwunastoletni i zatrzymał się u progu wyprostowany jak struna.
– A co tam takiego? – spytała królewna, nierada, że ją tak nie w porę nachodzi.
– Gość przyjechał – odpowiedział krótko.
– Skąd?
– Z Warszawy.43
Anna porwała się z ławy i przycisnęła ręce do piersi.
– Kto taki?
– Wielebny ksiądz Roguski.
– Lekarz miłościwego pana? Do mnie?
Po krótkiej chwili powtórzyła smutnie:
– Lekarz miłościwego pana… ach tak… kogoż inszego mniemałam ujrzeć! – westchnęła, usiadła na powrót na ławie i obojętnym tonem rzekła do pazia:
– Powiedz jego wielebności, że uprzejmie nań oczekuję. Ty, Kasieńko, zajrzyj do Marcinowej, co tam przyrządza na wieczerzę. Miał być krupniczek jaglany ze skwarkami i cielęca główka w kwaśnej juszce. Powiedz, niech dogotuje na trzecie danie suszeniny ze śliwek i jabłek na rzadko. Miodem sowicie posłodzić i do loszku wstawić, coby do cna wyziębło; mdli mnie słodka warza44, gdy letnia. Przyjdziecie wszystkie cztery do stołu. A dojrzyj pilnie, coby te kozy przyczesały się gładko i umyły ręce.
Z czterech sióstr Zygmunta Augusta45, najstarsza Izabela była królową węgierską, Zofia poślubiła księcia brunświckiego, najmłodsza, Katarzyna, Jana Finlandzkiego, który został później królem szwedzkim, jedynie Anna zwiędła w panieńskim stanie.
W dzieciństwie sercem najbliższa bratu, wzajem przez niego kochana, od śmierci Barbary46, pełna współczucia dla złamanego cierpieniem Zygmunta Augusta, pocieszycielką chciała mu być w nieszczęściu, lecz obumarłe jego serce zamknięte było nawet dla siostry.
Ze względów dynastycznych ożenił się król po raz trzeci, ale nieuleczalnie chora żona budziła w nim taką odrazę, że po niedługich latach odsunął ją precz; mieszkała osamotniona czas jakiś w Radomiu; w końcu wróciła do brata, cesarza niemieckiego Maksymiliana, i wkrótce potem umarła.
Stosunek Zygmunta z Anną pogorszył się w ostatnich latach: surowych obyczajów niewiastę gorszyło lekkomyślne życie brata. Niejeden raz robiła mu wyrzuty, napominała go do naprawy; napomnienia odniosły taki skutek, że król zniechęcił się do siostry, która wzajem nie chciała się z nim spotykać.
Dziś na wiadomość o gościu z Warszawy serce Anny uderzyło nadzieją: a nuż zatęsknił za nią i przyjeżdża, niepomny uraz, spragniony pojednania?… Nie, to był tylko ks. Roguski, którego prawie nie znała.
Jasiek Chojnacki śmiało tym razem otwarł drzwi, wyprzedzając jego wielebność jednym krokiem, i oznajmił gościa miłościwej pani.
W progu stanął wysoki mężczyzna w czarnej sutannie. Skłonił się nisko królewnie, co mu tym łatwiej przyszło, że z przyzwyczajenia czy z choroby trzymał się bardzo pochyło i mimo olbrzymiego wzrostu wyglądał na ułomnego. Człowiek to był niepospolicie uczony, znakomitej sławy matematyk, doktor filozofii i medycyny, od kilku lat już, czyli od czasu niedomagania króla, miał w swej pieczy zdrowie Zygmunta Augusta, pospołu z księdzem Piotrem z Poznania, również wielce biegłym w sztuce lekarskiej.
– Laudetur Jezus Christus47 – powitał gość boskim słowem siostrę królewską.
Anna Jagiellonka odpowiedziała również po łacinie, wstała z ławy i postąpiła kilka kroków naprzeciw księdza. Przywitała go raz jeszcze bardzo uprzejmie i wskazała wygodny zydel z oparciem, zasłany grubym kobierczykiem.
– Usiądźcie, wielebny panie – rzekła – radują mnie wasze odwiedziny; tuszę48, że nie utrudziła was zbytnio krótka droga z Warszawy.
– Krótkać ona, to prawda, ale gościniec zepsuty po wtorkowej burzy; chybotało kolasą niczym arką czasu potopu. Dziękować Bogu kości jeszcze całe.
– Jakież dobre wieści niesiecie mi od miłościwego króla, wielebny księże?
– Niestety, miasto49 weselić, zasmucić mi przyjdzie waszą królewską miłość: źle słychać w Warszawie.
– Nie odgaduję znaczenia waszej mowy, a lękam się pytać. Pisał mi przed miesiącem pan oboźny Karwicki, że najdroższy brat mój zaniemógł na bezsenność i brak smaku do jadła. Ufam, że ta lekka chorość ustąpiła bez śladu.
– Jeżelim się ośmielił niepokoić waszą miłość – rzekł ksiądz – to właśnie z onej smutnej przyczyny…
– Z przyczyny?… Przerażacie mnie, wielebny panie!
– Nasz