Kim. Редьярд Киплинг. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Редьярд Киплинг
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
mu – bo jestem wyrzutkiem mego rodu i szabla moja ocieka krwią bratnią”. „Bądź spokojny – rzecze ów – wielka praca jeszcze nas czeka. Skoro ten szał przeminie, przyjdzie nagroda”.

      – Tak, czy to pewne, że przyjdzie nagroda, gdy szał przeminie? – mruknął lama na wpół do siebie.

      – Nie obwieszano jeszcze wówczas medalami każdego, kto przypadkiem posłyszał huk działa. Nie! Uczestniczyłem w dziewiętnastu gorących bitwach, w czterdziestu sześciu potyczkach konnych, a drobnych utarczek było bez liku. Odniosłem dziewięć ran; mam medal, cztery odznaki i jeden order, bo moi kapitanowie, którzy obecnie są jenerałami, pamiętali o mnie, gdy Kaiser-i-Hind (cesarzowa Indii) dożyła pięćdziesięciolecia panowania, a cały kraj się radował. Powiedzieli: „Dać mu order Berittish India58”. Noszę go teraz na szyi. Z rąk państwa otrzymałem też jaghir (posiadłość)… jako wolną darowiznę dla siebie i swoich. Moi znajomkowie z lat dawnych (obecnie są komisarzami) przyjeżdżają do mnie nieraz na przełaj przez oziminę… sadząc dumnie na koniach, iż widzi ich cała wieś… i gwarzymy sobie o dawnych bojach… a imię jednego z nieboszczyków zaraz nam przywodzi na myśl drugie…

      – A potem? – ozwał się lama.

      – O, potem oni odjeżdżają, ale nie wcześniej, aż im się cała wieś napatrzy.

      – A w końcu co myślisz uczynić?

      – W końcu umrę.

      – A potem?

      – Niech bogowie o tym stanowią! Nigdy nie naprzykrzałem się im modlitwami; sądzę, że i oni nie będą mnie dręczyć. Bo, widzisz, w ciągu długiego żywota mego zdołałem zauważyć, że ci, którzy ustawicznie napastują istoty nadziemskie utyskiwaniem, skargami, rykiem i płaczem, bywają co rychlej wezwani na tamten świat, podobnie, jak to nasz pułkownik zwykł był wzywać do siebie mazgajowatych chamów wiejskich, co za wiele pytlowali jęzorem. Nie, ja nigdy nie dokuczyłem bogom. Oni o tym będą pamiętali i dadzą mi cichy kącik, gdzie będę mógł spokojnie lancą wywijać i czekać przybycia mych synów; mam ich w wojsku ni mniej ni więcej, tylko trzech: wszyscy są ressadar-majorami59.

      – I oni tak samo, przykuci do Koła, przechodzą z żywota do żywota… z jednego zwątpienia w drugie – rzekł lama, westchnąwszy – zgorączkowani, znękani szarpią się w bezsilności…

      – A jakże! – zachichotał wiarus. – Trzej rotmistrze w trzech pułkach! Trochę szulerzy, ale i jam od nich nie lepszy. Muszą jeździć na pięknych rumakach, a przecież nie można tak zdobywać koni, jak w dawnych latach zdobywało się kobiety. No, no, moje gospodarstwo mogłoby opędzić wszystkie wydatki. Jak ci się zdaje? Jest to szmat żyznej ziemi, ale moja czeladź mnie podbiera. Ja nie umiem niczego dochodzić, chyba ostrzem lancy. Uuch! Srożę się i klnę, co wlezie, a oni udają skruchę, lecz poza plecami przezywają mnie starym, bezzębnym małpiszonem.

      – Czy nigdy nie tęskniłeś do niczego innego?

      – O tak!… Tak!… Po tysiąc razy! Jeszcze bym raz chciał mieć grzbiet prosty i zwierające się kolana… żwawy kułak i bystry wzrok… i ten szpik w kościach, co człeka robi silnym… O dawne lata… szczęśliwe lata, gdym był krzepki i zdrowy!

      – Ta krzepkość jest słabością.

      – Na to ona zeszła; ale pięćdziesiąt lat temu pokazałbym co innego! – odrzekł stary wiarus, bodąc kantem strzemienia wychudły bok kucyka.

      – Ale ja wiem o rzece wielkich uzdrowień.

      – Piłem ci ja wodę z Gungi (Gangesu), co się zmieści, aż mi brzuszysko napęczniało. Nabawiłem się ino biegunki, a nijakiej tam siły mi nie przybyło.

      – To nie o Gangesie mowa. Rzeka, o której wiem, zmywa wszelką zmazę grzechu. Wyszedłszy na brzeg przeciwległy, jest się pewnym wybawienia. Nie znam twego życia, lecz twarz twoja świadczy, żeś zacny i uprzejmy. Trzymałeś się swojej drogi, okazując wierność wówczas, gdy ciężko było trwać w wierności… w owym „Czarnym Roku”, o którym przypominam sobie teraz jeszcze inne opowieści. Wejdź teraz na drogę pomierną60, która jest ścieżką zbawienia. Słuchaj najwznioślejszego prawa, a nie idź za mrzonkami.

      – Mów więc, staruszku – uśmiechnął się wiarus, salutując z lekka. – Wszyscy w tym wieku stajemy się gadułami.

      Lama przysiadł pod osłoną drzewa mangowego, którego cień igrał mu różnowzorowymi cętkami po twarzy; wiarus siedział prosto jak pieniek na kucyku, a Kim, upewniwszy się, że tu nie ma wężów, położył się na kłębowisku splątanych korzeni.

      Skroś jasnej spieki słonecznej rozbrzmiewał gnuśny szmer drobnego życia, gruchanie gołębi i senny pobrzęk kołowrotów studziennych pośród pól. Lama jął mówić powoli i z przejęciem. Po upływie dziesięciu minut wiarus ześliznął się z kucyka, by lepiej dosłyszeć (jak mówił), i usiadł, owinąwszy uzdę dokoła przegubu ręki. Głos lamy załamywał się – okresy zdaniowe się wydłużały. Kim tymczasem uważnie śledził szarą wiewiórkę. Gdy mały, przekorny kłębuszek sierści znikł, przywarłszy gdzieś do gałęzi, kaznodzieja i słuchacz spali już jak zabici; stary oficer przyhołubił na ramieniu swą mocno pokiereszowaną głowę, a lama oparł swoją na wznak o pień drzewa, gdzie połyskiwała niby żółtawa kość słoniowa.

      Skądsi przykatulał się mały, naguśki berbeć, wytrzeszczył ślipięta61 i tknięty nagłym odruchem szacunku złożył lamie uroczysty ukłon… atoli malec był tak krótki i tłusty, że przewrócił się przy tym w bok, a Kim zaczął się śmiać z jego grubych nóżąt fikających w powietrzu. Dziecko, przestraszone i obudzone, zaczęło drzeć się wniebogłosy.

      – Hej, hej! – ozwał się wiarus, zrywając się na równe nogi. – Co się stało? Jakie rozkazy? To… dziecko! Śniło mi się, że to alarm. No, maluśki… malunki… nie becz… Czy spałem? To doprawdy bardzo niegrzecznie z mej strony!

      – Ja się boję, ja się boję! – zarykiwał się dzieciak.

      – Czego tu się bać? Dwóch dziadów i chłopca? Jaki z ciebie będzie kiedyś żołnierz, paniczku?

      Lama też się obudził, lecz nie zwracał uwagi na dziecko i tylko klepał różaniec.

      – Co to? – zapytało dziecko, zaprzestawszy nagle beków. – Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Daj mi ten dzyndzyk.

      – W sam raz! – odrzekł lama, uśmiechając się i powlókł całym sznurkiem paciorków po murawie, nucąc:

      Pęczek rzeżuchy i osełka ghi62,

      Garsteczka ryżu i jagły

      I suchych strączków – wystarczy nam dwom,

      Aby uśmierzyć głód nagły.

      Dziecko zakrzyczało z radości i pochwyciło ciemne, połyskujące paciorki.

      – Ho, ho! – ozwał się stary wojak. – Kędy63 żeś się nauczył takich śpiewanek, ty, co gardzisz światem doczesnym?

      – Nauczyłem się w Pathânkot… siedząc w progu jednego domu – rzekł lama nieśmiało. – Dobrze to być życzliwym dla dzieci.

      – O ile pamiętam, to zanim nas zmorzył śpik, opowiadałeś mi, że ożenek i płodzenie potomstwa są zaćmieniem prawdziwego świata, są zawadą na Drodze. Czy w twoim kraju dzieci spadają z nieba? Czy ową Drogą ma być śpiewanie takich piosenek?

      – Nikt nie jest w zupełności doskonały – rzekł lama


<p>58</p>

Berittish India – przekręcone z British India: Indie angielskie. [przypis tłumacza]

<p>59</p>

ressaldar (z hind. risalah: szwadron, chorągiew) – rotmistrz w pułku rekrutującym się z krajowców. [przypis tłumacza]

<p>60</p>

pomierny – umiarkowany. [przypis edytorski]

<p>61</p>

ślipięta – od: ślepia; oczy. [przypis edytorski]

<p>62</p>

ghi – masło z mleka bawolic. [przypis redakcyjny]

<p>63</p>

kędy – gdzie. [przypis edytorski]