– To ładny kraj… ta kraina południa! – przemówił. – Powietrze tu dobre, woda dobra… Hę?
– A oni wszyscy uwiązani do kołowrotu żywotów – rzekł lama. – Uwiązani w tym życiu i przyszłym. Żadnemu z nich nie pokazano Drogi! – otrząsnął się z zadumy, wracając na ten świat.
– Odbyliśmy już ciężką drogę – rzekł Kim. – Chyba niedługo zajdziemy do parao (na popas). Może się zatrzymamy? Patrz, już słonko się nachyliło.
– Kto nas dziś przyjmie na noc?
– To obojętne. W tej okolicy nie brak dobrych ludzi. Zresztą – (tu zniżył głos, domawiając szeptem) – mamy forsę!
Ciżba na drodze robiła się coraz większa, w miarę jak zbliżali się do miejsca popasu, które stanowiło kres ich całodziennej podróży. Rząd klitek, gdzie sprzedaje się niewykwintnie wiktuały i tytoń; za nimi sąg drzewa opałowego, wartownia policyjna, studnia z korytem do wodopoju, kilka drzewek, a pod nimi wydeptane boisko, nakrapiane tu i owdzie sczerniałymi zgliszczami starej watry oto wszystko, czym poszczycić się może parao na wielkim trakcie, jeżeli się wyłączy żebraków i wrony… jednakowo zgłodniałe.
Tymczasem słońce jęło już przeszywać szerokimi promieniami złotolitymi niższe gałęzie drzew mangowych; papużki i gołębie setkami wracały na gniazda; swarliwe wrony o szarych grzbietach, gwarząc o wypadkach dnia, snuły się po dwie lub trzy tuż prawie pod stopami podróżnych, a wielkie szurum-burum wśród konarów wskazywało na to, że nietoperze gotowały się już do nocnej wyprawy. Potem światło skupiło się w sobie i na chwilę ubarwiło twarze ludzkie, koła wozów i rogi byczków. Niebawem zapadła noc, wionąc odmiennym powiewem, rozsnuwając po całej okolicy przyziemną, płaską mgłę, ni to błękitnawy całun pajęczyny, i roznosząc ostrą i wyrazistą woń dymu drzewnego i nawozu oraz miły zapach placków pieczonych w popiele. Z wartowni policyjnej wyruszył patrol wieczorny wśród znaczących pochrząkiwań i powtarzania rozkazów. Kawałek węgla drzewnego w fajce przydrożnego woźnicy jarzył się krwawo, a Kim bezmyślnie przyglądał się ostatnim odbłyskom słońca na mosiężnych szczypczykach.
Życie w parao bardzo przypomniało w pomniejszeniu tryb życia w Seraju Kaszmirskim. Kim pogrążył się z głową w niefrasobliwym bałaganie azjatyckim, który, o ile na to komu czas pozwoli, może człowiekowi małych wymagań zapewnić wszystko, co potrzeba.
Jego wymagania były niewielkie, jako że lama nie uznawał żadnych zastrzeżeń kastowych i można by poprzestać na gotowanej strawie z najbliższego kramiku, ale Kim dla zbytku kupił garść mierzwy, by rozniecić watrę. Wszędzie dokoła krzątający się przy małych ogniskach ludkowie krzykiem domagali się to oliwy, to zboża, to łakoci, to tytoniu, szturchając się wzajemnie w oczekiwaniu swej kolei u studni, a pośród głosów męskich słychać było z przysłoniętych, stojących wozów cienkie piski i chichoty kobiet, którym na miejscach publicznych nie wolno ukazywać twarzy.
Obecnie wykształceni krajowcy są zdania, że gdy ich niewiasty podróżują – a mają one dużo do zwiedzania – to lepiej przewozić je prędko koleją w specjalnych przedziałach; ten zwyczaj coraz bardziej się rozpowszechnia. Zawsze jednak trafiają się ludzie starej daty, którzy trzymają się obyczaju przodków; nade wszystko stare kobiety – bardziej zatwardziałe od mężczyzn – na schyłku swych dni udają się w pielgrzymkę. Te, wyniszczone już i niepowabne, w pewnych okolicznościach nie sprzeciwiają się odsłanianiu twarzy. Po długim odosobnieniu, podczas którego zawsze miały styczność z tysiącem spraw pozadomowych, lubią ruch i gwar na otwartej drodze, gromadzenie się przy kapliczkach i nieskończenie liczne sposobności plotkowania z im podobnymi kumoszkami. Bardzo często na rękę to bywa długo nękanej rodzinie, że długojęzyczna, stara herod-baba, matka rodziny, przewietrzy się w ten sposób po Indiach; albowiem pielgrzymki na pewno miłe są bogom. Przeto w całych Indiach, w najbardziej zapadłych dziurach jak i w najbardziej rojnych skupiskach ludzkich, można nadybać gromadkę przysiwiałych sług, rzekomo na rozkazach sędziwej matrony, która jest mniej lub więcej zasłonięta i schowana w wozie, zaprzężonym w byczki. Tacy ludzie są bardzo stateczni i dyskretni, a gdy zbliża się Europejczyk lub człowiek wyższej kasty, wypełniają swe obowiązki z największą ostrożnością; atoli w zwykłych, doraźnych okolicznościach taka ostrożność nie obowiązuje. Stara niewiasta jest, bądź co bądź, w każdym calu człowiekiem i lubi przyglądać się życiu.
Kimowi wpadł w oko jaskrawo przystrojony ruth, czyli wóz rodzinny, ciągnięty przez woły, a nakryty haftowanym baldachimem o dwóch kopułach, podobnym do dwugarbnego wielbłąda; wóz ów właśnie zajeżdżał do parao. Ośmiu ludzi tworzyło jego poczet, a dwaj z nich byli uzbrojeni zardzewiałymi szablami – znak to niezawodny, że towarzyszyli jakiejś wybitnej osobistości, gdyż gmin nie nosi broni. Zza kotar dobywał się rosnący zgiełk narzekań, rozkazów, żartów i słów, które Europejczyk nazwałby obelżywymi. Była tam widocznie kobieta nawykła do rozkazywania.
Kim krytycznym wzrokiem przyglądał się tej drużynie. Połowę z nich stanowili siwobrodzi Oriasi z nizin, o nogach jak tyczki; drugą zaś górale z północy, odziani w wełniane gunie i pilśniowe kapelusze. Ta mieszanina starczyła Kimowi za całą opowieść o tych ludziach, nawet gdyby nie słyszał nieustannego czubienia się obu oddziałów. Stara jejmość jechała na południe w odwiedziny – zapewne do bogatego krewniaka, najprawdopodobniej do swego teścia, który wysłał eskortę na znak uszanowania. Górale musieli być jej własnymi ludźmi – z plemienia Kulu lub Kangra. Było rzeczą najzupełniej jasną, że nie wiozła córki do ślubu, bo w takim razie kotary byłyby pozaciągane, a strażnik nie pozwoliłby nikomu podejść bliżej ku wozowi.
„Jakaś wesoła i rogata dama!” – pomyślał sobie Kim, wymachując krowim łajnem w jednej ręce a gotowanym jadłem w drugiej i skierowując lamę w tę stronę lekkim szturchnięciem ramienia. Z tego spotkania można było coś niecoś skorzystać. Lama wprawdzie nie mógł mu niczym dopomóc, ale Kim, jako świadom rzeczy chela, chętnie żebrał za dwóch.
Rozłożył ognisko, ile można, najbliżej wozu, czekając, by ktoś z eskorty kazał mu się oddalić. Lama osunął się ciężko na ziemię, tak jak opada owocożerny nietoperz, i powrócił do różańca.
– Odknaj dalej, dziadu! – wrzasnął jeden z górali tonem rozkazującym w łamanej gwarze hindostańskiej.
– Eech! To ino pahari (góral)! – ozwał się Kim, obejrzawszy się przez ramię. – Odkąd to osły górskie wzięły Hindostan w posiadanie?
Odpowiedzią na to był żywy i barwny opis rodowodu Kima od trzech pokoleń.
– Ach! – ozwał się Kim głosem niebywale słodkim, krusząc nawóz na drobne kawałki. – W moim kraju nazywa się to początkiem gruchania miłosnego.
Szorstkie, piskliwe szwargotanie za kotarami podbechtało górala do nowej napaści.
– Nie tak ostro nie tak ostro! – rzekł Kim spokojnie. – Miej się, brachu, na ostrożności, bo i my, my, powiadam, gotowiśmy ci się odpłacić przekleństwem lub czymś podobnym. A nasze przekleństwa potrafią być bardzo jadowite.
Oriasi zaśmiali się: góral skoczył groźnie naprzód, lama podniósł znienacka głowę, wystawiając swój ogromny, sukienny kapelusz na jasny odblask ogniska, świeżo roznieconego przez Kima.
– Co takiego? – przemówił.
Góral zatrzymał się jak skamieniały.
– Ja… ja… zostałem wybawiony od wielkiego grzechu – wyjąkał.
– Cudzoziemiec nareszcie poznał w nim kapłana – szepnął jeden z Oriasów.
– Hej!