Kim. Редьярд Киплинг. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Редьярд Киплинг
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
ubrany na biało i czarno i nucił sobie jakąś melodię. Było zbyt ciemno, by można było rozeznać jego twarz, więc Kim, na sposób żebraków, chwycił się starego fortelu.

      – Obrońco ubogich!

      Anglik odwrócił się w stronę, skąd go doleciał głos.

      – Mahbub Ali mówi…

      – Aha! Cóż mówi Mahbub Ali?

      Nie starał się nawet patrzeć na mówiącego i to potwierdziło domysły Kima.

      – Rodowód białego ogiera jest całkowicie ustalony.

      – Jakiż dowód na to?

      Anglik smagał laseczką po żywopłocie róż, rosnącym wzdłuż alei.

      – Mahbub Ali dał mi ten dowód.

      Kim pstryknął palcami, wyrzucając do góry świstek zwiniętego papieru, który upadł na ścieżkę obok mężczyzny; ten przystąpił go nogą, ponieważ w tej chwili koło węgła przechodził ogrodnik. Gdy sługa się oddalił, mężczyzna podniósł zwitek z ziemi i upuścił rupię (Kim wyróżnił jej brzęk), po czym ani się nie obejrzawszy powlókł się do domu. Kim czym prędzej podniósł z ziemi pieniądz; lecz wbrew nawyczkom swego życia miał w sobie na tyle krwi irlandzkiej, że poczytywał srebro za najmniejszy zysk w każdej grze. Nade wszystko pragnął na własne oczy obaczyć skutki swego działania; toteż zamiast dać drapaka, położył się plackiem w trawie i przyczołgał się pod sam dom.

      Indyjskie bungalow bywają otwarte na przestrzał, więc chłopak zobaczył, że Anglik wszedł do małej szatni w rogu werandy, gdzie było coś w rodzaju biura zawalonego bezładnym stosem papierów i zatłoczonego szafkami na dokumenty; tam usiadł i zaczął zgłębiać doniesienie Mahbuba Alego. Jego twarz, oświecona jasnym płomieniem lampy, mieniła się i posępniała, a Kim, nawykły jak każdy żebrak do obserwowania wyrazu twarzy ludzkich, poznał, że coś się święci.

      – Willu! Willu, mój drogi! – zawołał głos kobiecy. – Powinieneś być w salonie. Oni tu będą za chwilę.

      Mężczyzna czytał wciąż z uwagą.

      – Willu! – ozwał się ten sam głos w pięć minut później. – On już przyjechał. Słyszę już tętent jeźdźców w alei.

      Mężczyzna wybiegł z gołą głową, właśnie w porę, gdy wielka landara, za którą jechało czterech kawalerzystów-krajowców, zatrzymała się przed gankiem, a z niej wyszedł wysoki brunet, wyprostowany jak strzała, wyprzedzany przez młodego oficera, który śmiał się z zadowoleniem.

      Kim leżał plackiem na brzuchu, niemal dotykając wysokich kół pojazdu. Jego człowiek i czarny przybysz zamienili z sobą dwa zdania.

      – Pewnie, panie łaskawy – ozwał się z ochotą młody oficer. – Wszystko na bok, gdy chodzi o konia.

      – Nie zajmie to nam więcej nad dwadzieścia minut czasu – rzekł człowiek, o którego Kimowi chodziło. – Możesz czynić honory domu… zabawiać ich… i co tam będzie potrzeba.

      – Każ zaczekać jednemu z konnych – rzekł wysoki mężczyzna i obaj odeszli do szatni w chwili, gdy powóz ruszył z powrotem. Kim zobaczył ich głowy pochylone nad posyłką Mahbuba Ali i słyszał ich głosy – jeden cichy i pełen szacunku, drugi dobitny i stanowczy.

      – Nie jest to kwestia tygodni, ale dni… niemal godzin – mówił starszy. – Oczekiwałem tego od dłuższego czasu, lecz to – tu plasnął ręką w papier przysłany przez Mahbuba – jest potwierdzeniem mych domysłów. Czy i Grogan jest tu dziś na kolacji?

      – Tak jest, a Macklin również.

      – Doskonale. Pomówię z nimi sam. Sprawa będzie, oczywiście, przedstawiona na Radzie, lecz jest to taki wypadek, w którym usprawiedliwione byłoby natychmiastowe podjęcie akcji przez nas. Trzeba ostrzec brygady w Pind i Peshawur. Wprowadzi to nieporządek w luzowaniu straży pogranicznej, ale na to nie ma rady. Nasza w tym wina, żeśmy nie rozbili ich doszczętnie za pierwszym razem. Osiem tysięcy wystarczy.

      – A jak z artylerią?

      – Muszę się porozumieć z Macklinem.

      – Więc to ma być wojna?

      – Nie. Ukaranie. Gdy jest się skrępowanym działalnością swego poprzednika…

      – Ale C-25 mógł skłamać.

      – On dostał wieści od innych. Ściśle rzecz biorąc, oni już przed sześciu miesiącami pokazywali pazury. Lecz Devenishowi się zdawało, że są pewne widoki pokoju. W rzeczywistości oni tylko skorzystali z tego, by się wzmocnić. Wyślij zaraz te telegramy… według nowego klucza, nie według starego… moje i Whartona. Sądzę, że nie powinniśmy dać paniom dłużej czekać na siebie. Resztę możemy obmyślić przy cygarach. Myślałem, że tak się stanie… To kara… nie wojna.

      Gdy żołnierz kłusem odjechał, Kim przeczołgał się na tyły domu, gdzie polegając na swych doświadczeniach z Lahory spodziewał się znaleźć strawę… i wyjaśnienia. W kuchni rojno było od krzątających się kuchcików, z których jeden go kopnął.

      – Aj! – krzyknął Kim, udając łzy. – Przyszedłem tu jeno pomyć naczynia, w zamian za wyżerkę.

      – Cała Umballa przychodzi tu po to. Idźże sobie precz! Zaraz poniosę zupę. Czy myślisz, że my, którzy służymy u Creigthona sahiba, potrzebujemy pomocy obcych kuchcików podczas wielkiej kolacji?

      – O, to jakaś wielka wieczerza! – rzekł Kim, przyglądając się talerzom.

      – Nie dziwota! Gościem, którego mamy zaszczyt przyjmować, jest ni mniej ni więcej tylko sam Jang-Lat Sahib (głównodowodzący).

      – Oho! – rzekł Kim gardłowym głosem, doskonale oddając nutę podziwu. Dowiedziawszy się tego, o co mu szło, skorzystał z chwili, gdy kuchta się odwrócił, i odszedł.

      – I tyle zachodów – rzekł do siebie, myśląc, jak zwykle, po hindostańsku – o głupi koński rodowód! Mahbub Ali powinien by chodzić do mnie na naukę kłamstwa. Dotychczas, ilekroć nosiłem jakieś zlecenia, była w to wmieszana kobieta. Teraz chodzi o mężczyzn. Tym lepiej. Ten wysoki mówił, że poślą wielkie wojsko, by kogoś… gdzieś… ukarać… wyprawią wieści do Pindi i Peshawur. Są tam i armaty… Gdybym też podkradł się bliżej! To niebywałe nowiny!

      Powróciwszy do domu, zastał stryjecznego brata wieśniaka omawiającego z wieśniakiem, jego żoną i kilkoma przyjaciółmi cały proces familijny z wszystkimi jego szczegółami i kruczkami, natomiast lama drzemał. Po wieczerzy ktoś podał mu fajkę chłodnicową, a Kim czuł się niemal mężczyzną, gdy wytrząsał ją nad gładką łupiną kokosową, wyciągnąwszy nogi poza próg oblany światłem księżycowym i od czasu do czasu trajkocąc językiem o byle czym. Gospodarze byli dlań bardzo uprzejmi, gdyż wieśniaczka opowiedziała im o tym, jak Kim miał ujrzeć Ryżego Byka, i o tym, iż prawdopodobnie pochodził z innego świata. Ponadto i lama był wielką i godną szacunku osobliwością. Później wśliznął się do izby kapłan rodziny, stary, dobrotliwy bramin sarsucki i, rzecz zrozumiała, rozpoczął spór teologiczny celem wywarcia wrażenia na krewniakach. Ma się rozumieć, że w rzeczach wiary stali oni, jak jeden mąż, po stronie kapłana, wszakoż lama był tu dziś gościem i nowością. Jego potulna uprzejmość i zawrotne cytaty chińskie, brzmiące jak zaklęcia, zachwycały ich niepomiernie; on zaś w tej atmosferze sympatii i prostoty rozwijał się, niby lotos samego Bodhisata, opowiadając o swym życiu wśród wielkich gór w Such-zen, przed ową chwilą, w której (jak mówił) „powstał, by szukać oświecenia”.

      Zgadało się także i o tym, że w owych dniach żywota ziemskiego był on mistrzem w stawianiu horoskopów i przepowiadaniu przyszłości. Kapłan skierował rozmowę na i opisywanie sposobów wróżenia; każdy z rozmówców wymieniał