– Hę? – ozwał się lama, przebierając palcami po paciorkach i rwąc się całą duszą do drogi.
– Mój mistrz nie naprzykrza się gwiazdom dla zysku. Przynieśliśmy wieści, to je sprawdzaj; myśmy przynieśli wieść, a teraz idziemy dalej! – i wygiął rękę nieznacznie w bok.
Syn starego wojownika cisnął srebrny pieniądz połyskujący w słońcu i coś tam zrzędził na żebraków i kuglarzy. Pieniądz był wart cztery anny i mogli się za niego utrzymywać przez kilka dni. Lama widząc połysk kruszcu wygulgotał jakieś błogosławieństwo.
– Idź, kędy droga cię wiedzie, Przyjacielu całego świata! – krzyczał stary wojak, zawracając swego wierzchowca. – Raz przecie w życiu spotkałem prawdziwego proroka… który nie służył w wojsku…
Ojciec i syn razem ruszyli w dalszą drogę; starzec siedział w siodle tak prosto jak młodszy jego towarzysz.
Policjant-Pendżabczyk w żółtych płóciennych szarawarach zerkał z ukosa na drogę. Rzucony pieniądz nie uszedł jego baczności.
– Stój! – krzyknął piorunującą angielszczyzną. – Czy nie wiecie, że ci, którzy wchodzą na trakt z tej bocznej drogi, płacą takkus (taksę) po dwie anny na głowę, co razem daje cztery anny? Taki jest rozkaz Sirkaru (rządu Indii), a pieniądze idą na sadzenie drzew i upiększenie dróg…
– …i brzuchów policji – dodał Kim, dając susa w bok, gdzie go nie mogło dosięgnąć ramię strażnika. – Miejże choć na chwilę rozum w głowie, człowiecze, a nie kiełbie we łbie! Czy sobie myślisz, żeśmy wyleźli z najbliższej kałuży jak ropucha, twoja teściowa? Czy słyszałeś kiedy o swym bracie?…
– No, kimże on był? Dajże chłopakowi święty spokój! – krzyknął starszy policjant, wielce ubawiony, przysiadłszy na ganku, by wypalić fajkę.
– Odkleił etykietę z butelki belaitee-pani (wody sodowej) i wywiesiwszy ją na moście pobierał przez cały miesiąc rogatkowe od przechodniów, mówiąc, że taki jest rozkaz Sirkaru. Aż na koniec przyszedł jakiś Anglik i rozbił mu łeb. Hoho, brachu! Jestem ci ptaszek z miasta, nie jakowyś gawron wiejski!
Policjant cofnął się ze wstydem, a Kim hukał i pogwizdywał za nim przez całą drogę.
– Czy był kiedy taki żak jak ja? – zawołał wesoło do lamy. – Obdarto by cię do kości już o dziesięć mil od miasta Lahory, gdybym nie czuwał nad tobą.
– Sam nad tym nieraz się zastanawiam, czy nie jesteś czasem duchem, a niekiedy złośliwym chochlikiem – ozwał się lama z lekkim uśmiechem.
– Jestem twym chelą – i rzekłszy to, Kim ruszył wraz z nim krokami posuwistymi, owym niedającym się opisać chodem człapiącym i stukliwym, cechującym tych, co zeszli kawał świata.
– No, chodźmy, chodźmy – burknął lama i w takt pobrzękiwania jego różańca szli w milczeniu milę za milą. Lama, jak zwykle, był pogrążony w rozmyślaniach, natomiast jasne oczy Kima były szeroko otwarte. Ta szeroka, roześmiana rzeka życia (myślał sobie) była czymś niezmiernie doskonałym wobec wykoślawionych i tłocznych ulic Lahory. Na każdym kroku zjawiały mu się nowe widoki i nowi ludzie… typy, jakie znał, i kasty, jakie po raz pierwszy w życiu zdarzyło mu się widzieć.
Spotkali czeredę długowłosych, srodze cuchnących Sansisów, którzy na plecach dźwigali kosze jaszczurek i innej nieczystej strawy; chude psiska obwąchiwały im pięty. Ci ludzie trzymali się tylko jednej strony ulicy, posuwając się szybko i niepewnie, jakby ukradkiem, a inne kasty omijały ich z daleka, bo zetknięcie z Sansisem uważa się za splugawienie. Za nimi, szeroko powłócząc drętwymi girami, snadź nie wyzbywszy się jeszcze wspomnienia kajdan, kroczył jakiś człek, świeżo wypuszczony z więzienia; zaokrąglony brzuszek i świecąca cera świadczyły, że rząd żywi więźniów lepiej, aniżeli mogą się sami na własny koszt odżywiać najuczciwsi ludzie. Kim znał dobrze ten chód i przedrzeźniał go, gdy mijali tego człowieka. Następnie pysznym krokiem przeszedł koło nich akali, świętoszek sikhijski o mierzwiastych włosach i dzikim wejrzeniu, odziany na znak swej wiary w długą szatę w niebieskie kratki, a na stożku wysokiego, błękitnego turbanu lśniły mu krążki polerowanej stali; wracał z gościny w jednym z niezawisłych państewek sikhijskich68, gdzie śpiewał starodawną chwałę Khalsy książątkom wychowanym w wyższej uczelni, a noszącym buty z cholewkami i sznurowane pludry. Kim wystrzegał się, by nie podrażnić owego człowieka, bo akali ma usposobienie gwałtowne i prędkie ramię. Tu i owdzie natknęły się na nich, ba, czasem i zagarnęły ze sobą, pstrokato przyodziane gromady z całych wiosek, zdążające na jakiś kiermasz w okolicy; kobiety z nieletnią dziatwą u boku szły za mężami, starsi chłopcy harcowali jak na koniach na prętach trzciny cukrowej, wlekli za sobą niezgrabne parowoziki miedziane, jakie sprzedają za pół pensa, lub z małych tandetnych lusterek puszczali starszym w oczy bastówki świetlne. Na pierwszy rzut oka postrzec można było, co kto kupił, a gdyby były jakieś wątpliwości, dość było przyjrzeć się kobietom, które, przytykając wzajem jedna drugiej brązowe ramiona, porównywały świeżo nabyte bransolety z dymnego szkła, sprowadzane z północnego wschodu. Wszyscy ci weseli kumowie i kumoszki szli noga za nogą, nawołując się wzajemnie, stając, by wytargować się z piernikarzami lub zmówić pacierz przed jedną z kapliczek przydrożnych – czasem hinduską, czasem muzułmańską – którymi ze wzorową bezstronnością dzielą się pomiędzy sobą ludzie prości obu wyznań. Jednolita smuga błękitna, to wznosząc się, to opadając, niby obły grzbiet pełzającej szybko gąsienicy, wynurzała się z drgającego pyłu i mijała ich wśród rozhoworu i żwawych chichotań. Był to zastęp changarek – kobiet, które wzięły na siebie umacnianie wszelkich nasypów i grobel na kolejach północnych, w modre spódnice przyodziany cech robotnic ziemnych o płaskich stopach, wydatnych piersiach i potężnych odnóżach, śpieszący na północ, w poszukiwaniu zarobku i nigdy nietracący czasu w drodze. Należą do kasty, która nie liczy się z ludźmi, więc szły, potrącając przechodniów łokciami, kołysząc się w biodrach i zadzierając głowy do góry, jak przystało kobietom dźwigającym wielkie ciężary. Nieco później na wielki trakt wkraczał orszak weselny z muzyką i hukaniem, a woń kaczeńców i jaśminu była mocniejsza nawet od swędu kurzawy. Można było dostrzec lektykę panny młodej – pstrokaciznę szychu i czerwieni, kołyszącą się skroś tumanu, gdy równocześnie przybrany wieńcami kucyk pana młodego zwracał się w bok, by uszczknąć wiązkę z mijającego ich wozu z sianem. Wówczas Kim przyłączał się do burzy oklasków, powinszowań i pustackich żartów, życząc młodej parze, jak to mówią, stu synów i ani jednej córki. Jeszcze większe bywało zaciekawienie i większa zrywała się wrzawa, gdy wędrowny kuglarz z półoswojonymi małpami czy dychawicznym niedźwiedziem albo też kobieta z przywiązanymi do nóg rogami koźlimi, tańcząca na linie, budzili popłoch wśród koni a wśród bab długie, przeciągłe trele podziwu.
Lama ani razu nie podniósł oczu. Nie zauważył lichwiarza, co śpieszył na krótkoogoniastym kucyku, by gromadzić krwawe zyski; ani gromadki urlopowanych żołnierzy krajowców, idących jeszcze w szyku wojskowym a pokrzykujących przeciągle na całe gardło z radości, że się pozbyli już bryczesów i puttee (owijaków), i bezczelnie zaczepiających najczcigodniejsze niewiasty. Nie widział nawet sprzedawcy wody gangesowej, choć Kim spodziewał się, że jego towarzysz kupi przynajmniej butelkę tego drogocennego płynu. Starzec patrzył uporczywie w ziemię kroczył tak bez ustanku godzinę za godziną – snadź dusza jego czymś była zajęta. Atoli Kim był z radości w siódmym niebie. Wielki trakt był w tym miejscu zbudowany na nasypie, celem zabezpieczenia przed zimowymi wylewami ze wzgórz, tak iż szło się niejako wspaniałym korytarzem ponad okolicą, widząc całą krainę indyjską rozpostartą z obu stron. Miło było spoglądać na wielosprzężne furgony ze zbożem