Ostatnie zdanie, wypowiedziane głośno, zakończyło się westchnieniem – niby wskutek zmęczenia.
– Ja… ja sam i inni moi ziomkowie zajmiemy się tym… jeżeli pozwolicie…
– Pozwalamy – rzekł Kim jeszcze butniej. – O święty mężu, ci ludzie chcą tobie przynieść jadło.
– To dobry kraj… cały kraj południowy jest dobry… świat wielki i straszny… – bełkotał lama na wpół sennie.
– Daj mu spać – rzekł Kim – lecz postaraj się o to, żebyśmy byli dobrze nakarmieni po jego przebudzeniu. To jest człek ogromnej świętości.
Znów jeden z Oriasów burknął jakieś pogardliwe określenie.
– To nie fakir; to nie żebrak z nizin – mówił Kim surowo, zwracając się ku gwiazdom. – To najświętszy z świętych. On jest ponad wszelkimi kastami. Ja jestem jego chelą.
– Chodź no tu! – odezwał się przyciszony, cienki głos za kotarą. Kim poszedł, świadom tego, że oczy, których nie mógł dostrzec, były weń wlepione. Jakiś wychudły, brunatny palec, pokryty grubymi pierścieniami, spoczywał na krawędzi wozu. Taki był przebieg rozmowy:
– Kto jest ów człek?
– Człek nadzwyczaj świątobliwy. Przybywa z daleka, aż z Tybetu.
– Z jakich okolic Tybetu?
– Spoza śniegów… z miejscowości bardzo odległej. Zna się na gwiazdach, stawia horoskopy i odczytuje dni urodzin. Ale nie robi tego za pieniądze. Czyni to z dobroci wielkiego miłosierdzia. Ja jestem jego uczniem. Nazywają mnie też Przyjacielem gwiazd.
– Ty nie jesteś góralem?
– Jego zapytaj, a powie ci, że byłem zesłany mu z gwiazd, abym pokazał mu kres pielgrzymki.
– Phhii! Pamiętaj, skurczybyku, że jestem kobietą starą i do tego wcale nie głupią. Znam lamów i darzę ich szacunkiem, lecz ty tak jesteś jego prawowitym chelą, jak ten mój palec mógłby być dyszlem tego wozu. Jesteś Hindusem, bez kasty, zuchwałym i bezwstydnym żebrakiem, który pono69 dla zysku przyczepił się do świętego człowieka.
– Czyż my wszyscy nie pracujemy dla zysku? – Kim zmienił natychmiast ton, dostrajając się do toku rozmowy. – Słyszałem… – (było to napięcie łuku na oślep) – słyszałem…
– Cóżeś słyszał? – fuknęła, stukając palcem.
– Dobrze nie pamiętam… były to takie sobie plotki jarmarczne, zapewne kłamliwe… że nawet radżowie… drobni radżowie górscy…
– Ale nie ci, co pochodzą z zacnej krwi Radżputów70…
– Właśnie, że z dobrej krwi… Oni podobno dla zysku sprzedają nawet piękniejsze ze swych kobiet. Sprzedają je na południe… zemindarom (obszarnikom) i tym podobnym ludziom z Oudh.
Nie ma w świecie rzeczy, której by tak starali się zaprzeczyć drobni radżowie górscy, jak tej właśnie obmowie; atoli tak się składa, że jedynie te zarzuty znajdują posłuch u ludzi, gdy na rynku poczną rozprawiać o tajemniczym handlu niewolnikami w Indiach. Stara jejmość dobitnym i pogardliwym sykiem oznajmiła Kimowi aż nadto wyraźnie, jakiego pokroju i w jakiej mierze był kłamcą. Gdyby był pisnął jej coś podobnego, gdy była panną, byłby tego samego wieczora zmiażdżony przez słonia. To święta prawda!
– Ojej! Rety! Jestem tylko pomiotłem żebraczym, jak się wyraziła Źrenica piękności! – zajęczał Kim z przesadnym strachem.
– Źrenica piękności! Widzicie go! Kimże ja jestem, że obsypujesz mnie żebrackimi pochlebstwami? – Mimo to śmiała się z dawno niesłyszanego słowa. – Czterdzieści lat temu można było to powiedzieć i nie bez słuszności… ba, nawet przed trzydziestu laty. Ale oto skutki tego włóczenia się tam i z powrotem po całych Indiach. Wdowa po królu musi się ocierać o wszelkie szumowiny tego kraju i narażać się na drwiny żebraków!
– Wielka królowo – rzekł Kim pośpiesznie, gdyż słyszał, jak trzęsła się z oburzenia – ja sam jestem choćby i tym, czym mnie nazywa Wasza Królewska Mość, niemniej jednak mój mistrz jest człowiekiem świętym. On jeszcze nie słyszał rozkazu Wielkiej Królowej, ażeby…
– Rozkazu? Ja miałabym rozkazywać człowiekowi świętemu… nauczycielowi prawa… ażeby przyszedł i rozmawiał z kobietą?… Nigdy!
– Wybacz mej głupocie. Myślałem, że był to rozkaz…
– Nie… to była prośba… Czyż to nie wyjaśnia wszystkiego?
Srebrny pieniądz zadzwonił o krawędź wozu. Kim podniósł go i złożył głęboki salaam (pokłon wschodni). Stara jejmość poznała, że należało go sobie zjednać, jako tego, co był wzrokiem i słuchem lamy.
– Jestem tylko sługą świętego. Gdy on już się posili, może przyjdzie.
– O ty łajdaku i bezczelny francie! – Palec ozdobiony klejnotami pogroził karcąco w jego stronę; ale chłopak dosłyszał chichot starej damy.
– No, o cóż chodzi? – ozwał się, przechodząc w ton najbardziej uprzejmy i poufały, któremu, jak wiedział, mało kto mógł się oprzeć. – Czy… czy w rodzinie nie potrzeba syna… Mów śmiało, bo my kapłani… – Ostatnie zdanie było dosłownie ściągnięte z ust fakirów koło bramy taksalskiej.
– My kapłani! Jeszcześ nie dorósł do tego, żeby… – przerwała dowcip nowym wybuchem śmiechu. – Wierz mi, o kapłanie, że my, kobiety, niekiedy myślimy o czym innym niż o synach. Zresztą, moja córka już wydała na świat męskiego potomka.
– Dwie strzały w sajdaku lepsze od jednej, a trzy jeszcze lepsze! – Kim przytoczył to przysłowie, kaszląc znacząco i patrząc dyskretnie w ziemię.
– Juści, prawda!… prawda! Ale może i do tego dojdzie. Pewno, że ci bramini z nizin są zgoła psa warci. Posyłałam im dary i pieniądze i znów dary, a oni prorokowali…
– Ach! Prorokowali!… – wycedził Kim z nieopisaną wzgardą; nie uczyniłby tego lepiej zawodowy wróżbita.
– I modły moje nie były wysłuchane, póki sobie nie przypomniałam o swoich bóstwach. Wybrałam dobrą godzinę i… może twój święty słyszał o przełożonym klasztoru w Lung-Cho? Do niego to zwróciłam się w tej sprawie i oto w oznaczonym czasie wszystko stało się, jakem sobie życzyła. Bramin w domu ojca mego zięcia mówił odtąd, że stało się to dzięki jego modlitwom… ale to mała pomyłka, którą mu wyjaśnię, skoro dojdziemy do kresu podróży… A potem udam się do Buddh Gaya, by odbyć shraddha za ojca mych dzieci.
– I my tam idziemy.
– W dwójnasób dobra wróżba – szczebiotała stara jejmość. – Co najmniej drugi syn!
– O Przyjacielu całego świata! – To lama się obudził i dobrodusznie niby dziecko, czując się nieswojo w obcym łóżku, zawołał na Kima.
– Idę już, idę, o święty! – rzekł chłopak i prysnął w stronę ogniska, gdzie zastał lamę, otoczonego już półmiskami z jadłem; górale okazywali mu wprost uwielbienie, natomiast południowcy spoglądali nań kwaśno.
– Wynocha! Usuńcie się! – krzyczał Kim. – Czyż mamy jeść na widoku wszystkich jak psy?
W milczeniu spożyli wieczerzę, nieco odwróciwszy się od siebie, a Kim uwieńczył ją papierosem krajowego i wyrobu.
– Czyż