– Człowiek cały czas jest tylko przerzucany z miejsca w miejsce. Zdjęcie, nazwisko, imię, znaki szczególne. Leci się jak na taśmie.
Mówi, że miał wtedy zaledwie dwadzieścia lat. Przez dwa i pół roku jego rodzina co tydzień pod bramą aresztu czekała na widzenie, na które on się nie stawiał. Bo jak miał rozmawiać z bliskimi po podwójnym morderstwie?
Dostał dwadzieścia pięć lat, prawie połowa wyroku za nim. Jest ostrzyżony niemal na zero i pokryty tatuażami, ale nie są to koślawe więzienne dziary, tylko małe dzieła sztuki, jeszcze z wolności. Nawet tył głowy spowija mu skomplikowany wzór, który widzę przez cały czas, ale nigdy w całości – siedzi bokiem do mnie i najczęściej mówi, patrząc na ścianę.
– Prokurator ma taką robotę, że musi krzyczeć, ile fabryka dała. Moja postawa, to, że się zgłosiłem sam, środowisko, wszystko to sprawiło, że sąd mnie nie skreślił i nie dał mi dożywocia.
Opowiada, że zawsze mierzył wysoko. Planował studia, chociaż nie zrobił jeszcze matury. Zawalił szkołę, bo wybrał podróże po Europie. Chłopak z dobrego domu, żadnych powiązań przestępczych – zapewnia.
– Może w tym beztroskim życiu się zatraciłem po prostu? Od dzieciństwa miałem dobre, godne wartości wpajane. A to co się stało: trochę alkoholu, narkotyków, chwila i życie.
Mówi, że trzy lata zajęło, żeby go skazać, mimo że mieli jego przyznanie się do winy.
Trafił za kraty w lipcu, w jego pamięci bałaganowi w celi towarzyszy więc smród. Za drzwiami ludzie różnej maści. Jego wspomnienia toną jednak we mgle, bo w celi przejściowej był na zjeździe z narkotyków i przede wszystkim chciał spać.
– Początek to taka fabryka. Wywiad środowiskowy na przykład: idzie pani do urzędu i jest urzędnik, który takich petentów jak pani ma dwustu dziennie. Gdzieś tam dopala się papieros, kawa stygnie, szybko, bo zaraz mecz. Następny, następny, następny. – Marcin zaznacza, że tak było przed laty, może teraz jest inaczej.
Pierwsza cela po przejściowej była trzyosobowa: – Oprócz mnie jeden Czech i mecenas z Łodzi. Wychowawca wiedział, że daje mnie na spokojną celę i może się zaaklimatyzuję. Miałem dwadzieścia lat, dla mnie wszystko było nowe. W wojsku nie byłem, więc nie miałem do czynienia z trybem rozkazującym. W każdej innej sytuacji człowiek zawsze miał z tyłu głowy, że może powiedzieć „nie” – a tu nie można. To znaczy można, ale to się wiąże z konsekwencjami, chociażby w relacjach z funkcjonariuszami.
Marcin robi, co może, żeby mieć jak najlepszą opinię. Odnosi małe sukcesy. Na razie nie zapowiada się przedterminowe zwolnienie, ale ma szanse na lżejszy oddział. Żeby coś takiego w więzieniu osiągnąć, trzeba żyć dobrze z jego pracownikami. Tłumaczy, że o takich jak on mówi się „wygodni osadzeni”. Tacy, co się nie kłócą, jak trzeba zmienić cele, unikają konfliktów, nie zajmują czasu. Ma to minusy – Marcin czuje się przez funkcjonariuszy zaniedbany, nikt z nim nie pracuje, bo nie widać takiej potrzeby. Ale i tak jest lepiej niż kiedyś – zapewnia. Mówi, że w czasie swojego wyroku zdążył zaobserwować zmianę metod pracy w więzieniu. Teraz funkcjonariusze, wychowawcy, psychologowie stawiają na dialog, prowadzą mediacje między osadzonymi, pomagają w pracy nad sobą.
– Doświadczyłem też tych drastycznych metod i na dobre mi to wyszło, jak ojcowski pas. Mnie ojciec lał, jak coś zrobiłem, drugi raz tych samych błędów nie popełniałem. To samo tutaj. Przemoc? Wszyscy z osadzonych wiedzą, które kryminały z tego słynęły – opowiada. – Pamięta pani tę scenę ze Skazanych na Shawshank, kiedy dowódca się przedstawia i pyta, czy ktoś ma jakąś sprawę? „Tak, mam” – i bach w brzuch! To samo miałem w poprzednim zakładzie, dowódca od razu dał do zrozumienia, że jesteśmy w najlepszym więzieniu w Polsce. Kiedy ktoś miał jakieś uwagi do swoich sprzętów, do wyposażenia celi, to szybko mu to było wyperswadowane. Nie na forum, nie było bicia, które wszyscy by widzieli. Zapraszali panów do poczekalni, z której wychodzili czerwoni. Nikt nie mówił wprost, że dostał wciry. Na niektórych inne metody nie działają, tylko takie argumenty rozumieją.
Teraz nie ma przemocy i prowokacji, jeśli już, to inteligentne próby zbadania, z kim funkcjonariusz ma tu do czynienia. Takie małe testy, których ktoś mało bystry nawet by nie zauważył. Mądrzejsi ludzie wchodzą w te rozgrywki, pokazują oddziałowym, szczególnie nowym, kim są i jak można z nimi rozmawiać.
– To, co się tu nie zmieniło, to to, że nam tu nie wierzą. Założenie jest takie, że kombinujemy. To chore. Na szczęście są tu funkcjonariusze, którzy mnie znają i wiedzą, że nie mam w zwyczaju kombinować – mówi Marcin.
To, co musi być problemem dla świeżaka, to współosadzeni. Marcin źle wspomina pierwsze chwile w tym otoczeniu, mówi, że wciąż się nie przyzwyczaił do obowiązujących tu reguł.
– Wszyscy tu na ciebie patrzą jak na potencjalną ofiarę. Idziesz na spacer, a wokół same drapieżniki. Kto to jest? Nowy. Za co siedzi? Nie daj Boże za coś, co nie jest tu dobrze widziane.
Kiedyś obowiązywał taki porządek: nowy na celi pokazuje dokumenty i wszyscy wiedzą, kim jest i za co siedzi. Teraz administracja tego unika, odradza, ostrzega. – Różnie w życiu bywa, nie wiemy, co się wydarzyło. Na podstawie artykułu trudno ocenić sytuację. Jak się trafia chłopak z takim czy innym artykułem, a administracja go jakoś schowa umiejętnie, to on sobie poradzi, on i jego rodzina. Wszyscy myślimy zawsze o rodzinach ofiar, ale osadzeni też mają rodziny i one też przeżywają dramat. Okoliczności bywają bardzo różne, a społeczeństwo skreśla bez litości.
Według Marcina najważniejsze jest, żeby na początku odbywania kary usiąść i spisać, co się zamierza osiągnąć. On tak zrobił: na kartce zapisał język, skończenie szkoły, dobrą formę fizyczną i relacje z rodziną. Po dwunastu latach odsiadki uważa, że wszystko udało mu się osiągnąć – poza szkołą, ale już za rok matura.
Marcin mógłby być więziennym mówcą motywacyjnym, mógłby pisać podręczniki o życiu za kratami, a przynajmniej takie sprawia wrażenie na półmetku wyroku. Odwołuje się do psychologii grupy, zaleca empatię i stawianie się w roli funkcjonariuszy, powtarza, jak ważne jest zrozumienie, że ci ludzie wykonują pracę, którą należy szanować. Z czasem przyznaje, że ułożenie sobie strategii przetrwania zajęło mu kilka lat, że nie przyszedł tu z gotowym pomysłem na siebie i że tej listy celów nie spisał sobie zaraz po zamknięciu, na gorąco, w areszcie.
Nie umiem ocenić, na ile to, co mówi jest prawdą, a na ile jest to ciągłe zdawanie egzaminu na wzorowego więźnia.
– Tu trzeba przywdziać maskę – deklaruje sam, chociaż chodzi mu o coś innego, bo za chwilę dodaje: – Maskę twardziela, gościa nieugiętego, który twardy kark ma. Taką maskę każdy musi przywdziać na początku, bo faktycznie najsłabsze ogniwa są szybko wyłapywane i mają tu trudno. Nie byłem taką osobą na wolności, ale musiałem się nią stać. Idę na spacer, na łaźnię, obserwuję to nowe środowisko i widzę, jakie zachowania tu obowiązują, co jest oczekiwane. Najgorsze, że takiej maski nie można zdjąć.
Marcin mówi, że na wolności uchodził za osobę zgodną, spolegliwą, zdolną do kompromisu. Taką postawę trudno zachować za kratami – realia więzienne wielu odreagowuje złością lub buntem. Nie osiągają w ten sposób żadnego celu poza narobieniem sobie wrogów wśród funkcjonariuszy i współosadzonych. A Marcin ma jeden cel: jak najszybciej wyjść. Jego metoda: unikanie problemów, współpraca z wychowawcami, pokora, uprzejmość na co dzień, dystans w kontaktach ze współosadzonymi. Pomaga mu wsparcie od rodziny, psychiczne i finansowe.
– To jest bezcenne. Jakbym się miał liczyć z każdą kawą, z każdym papierosem…