Janusz M. „Janek” tak opisał w swoich zeznaniach początek gangu ursynowskiego:
„Najpierw z Wojtkiem kradliśmy samochody. Potem on zaproponował, abyśmy pracowali dla Zbyszka C. »Daksa« z »Mokotowa«. Od tego momentu pilnowaliśmy dyskotek, pubów oraz agencji towarzyskich. Chodziliśmy też po knajpach i sklepach, wymuszając haracz. Potem zwerbowaliśmy do grupy znajomych z osiedla. »Wojtas« był szefem grupy na Ursynowie, na usługach »Daksa«. Ja byłem jego prawą ręką”– dodaje „Janek”.
– My jednak czuliśmy się zawsze bardziej jako „Ursynów” niż „Mokotów” – wyjaśnia Andrzej K., pseudonim „Koniu”, jeden z członków „Ursynowa” i gangu obcinaczy palców.
„Co do naszego przejścia do grupy mokotowskiej, to nie było granicy, że dziś jesteśmy z »Ursynowa« i raptem stajemy się »Mokotowem«, to się stało płynnie. »Mokotów« oraz »Ursynów« nawzajem się uzupełniały” – zeznał „Janek”.
Jak się okazuje, „Ursynów” wprowadził dumpingowe ceny za swoje usługi, co przysporzyło tej grupie licznych klientów.
– Mieliśmy niższe stawki, a efekt był ten sam albo lepszy niż przy opłacaniu się innej grupie – objaśnił mi jeden z byłych ursynowskich gangsterów.
– Więc jakie mieliście stawki? – usiłuję doprecyzować.
– To nie były wielkie kwoty, w granicach kilkuset dolarów miesięcznie. Wie pan, dlaczego właściciele agencji towarzyskich czy pubów zwracają się jednocześnie do przestępców i policji o ochronę?
– Bo nie mają innego wyjścia.
– Bo jest wtedy ład i porządek. Wystarczy, że agencja współpracuje z grupą przestępczą, to ma spokój na tak zwanym mieście. A jak płaci psom, to policja się nie czepia. „Marcel” podawał w swoich zeznaniach, jakie agencje opłacają się policjantom, ale nikogo to nie zainteresowało – zauważa mój rozmówca i dodaje: – Zresztą policja ma większe stawki niż grupy przestępcze, do tego policjanci piją, ćpają i ruchają za darmo. Generalnie za nic nie płacą. A w przypadku chłopaków rzadko się zdarza, aby dziewczyna nie dostała pieniędzy. Natomiast policjanci nie płacą, gdyż uważają, że należy im się to za darmo. Do tego wszędzie handlują prochami.
– Wy też mieliście spory wkład w handel choćby kokainą.
– To prawda, w kokainę zaopatrywaliśmy chociażby jedną ze stacji telewizyjnych. Gdy kręcili popularne reality show, to koks woziliśmy tam niemal ciężarówkami.
Jednak handel narkotykami nie był flagową działalnością tego odłamu „Mokotowa”. I to nie obrót kokainą przyniósł ludziom „Wojtasa” bandycką sławę.
Według prokuratury Wojciech S. był jednym z głównych pomysłodawców stworzenia gangu porywającego ludzi dla okupu. Ta najbardziej bezwzględna i najlepiej zorganizowana grupa przestępcza w Polsce powstała w 2002 roku.
Lista dokonań gangu obcinaczy palców i samego „Kierownika” jest wyjątkowo długa.
Mimo że Wojciech S. twierdzi, iż w Warszawie nie było wojny gangów, to jednak w tym czasie trup gęsto słał się na stołecznych ulicach.
Wojna w warszawskim półświatku wybuchła, gdy gangi nie doszły do porozumienia w sprawie stref handlu narkotykami. Do pierwszego starcia doszło w 2002 roku w centrum handlowym Klif, gdzie zginęło dwóch żołnierzy gangu podległego „Mokotowowi”.
Zdaniem sądu „Kierownik” miał nakłaniać swoich ludzi do zabicia Szymona K., pseudonim „Szymon z Łomianek”. Szymon K. uznawany był za jednego z przywódców gangu żoliborskiego. Jego śmierć miała stanowić zemstę za masakrę w centrum handlowym Klif. Przypomnijmy, co się wówczas wydarzyło.
Był piątek 31 maja 2002 roku, dochodziła godzina 15. Po galerii handlowej kręcił się tłum rodziców szukających prezentów na Dzień Dziecka. Tymczasem w restauracji Viking czterej mokotowscy gangsterzy jedli obiad. Pochodzący z Kazachstanu Czeczen Szarani Achmatow, pseudonim „Szach”, miał za zadanie zastrzelić jednego z nich. Tym samym wyrok zapadł także na jego towarzyszy. Zlecenie złożył „Żoliborz”.
– Do czterech mężczyzn siedzących przy stoliku podszedł sprawca. Bez ostrzeżenia oddał kilka strzałów. Jeden z mężczyzn zmarł na miejscu, trzech pozostałych zaczęło uciekać – informował wówczas Krzysztof Hajdas z Komendy Stołecznej Policji.
Kiler nie krył się nadmiernie, strzelał na oczach dziesiątek osób. Najpierw wymierzył do Krzysztofa B. Trafił dwa razy w głowę. Mężczyzna zginął na miejscu, a jego koledzy próbowali w tym czasie uciec z miejsca kaźni. Jednak kolejne kule dosięgły Artura M., pseudonim „Budyń”. Został trafiony trzy razy – w czoło oraz w ramię. Zginął na miejscu. Arturowi N., pseudonim „Jogi”, dwie kule przeszyły prawy bark. Przeżył. Czwarty z gangsterów, Tomasz S., pseudonim „Komandos”, zdołał uciec śmierci. Chociaż to on był głównym celem zamachowca.
„Komandos” to były członek gangu żoliborskiego, który po wyjściu z więzienia związał się z „Mokotowem”. W ten sposób chciał przejąć pod swoje władanie północną Warszawę, głównie Żoliborz. Tomasz S. był nieobliczalny. Nawet wśród najokrutniejszych stołecznych gangsterów uchodził za bestię. Okrucieństwo „Komandosa” stawiało go w jednym szeregu z członkami gangu obcinaczy palców.
Podobno – aby skutecznie eliminować swoich wrogów – stworzył efektywną metodę pozbywania się ciał. Swoje ofiary zawijał w siatkę ogrodzeniową, doczepiał do niej drutem płyty chodnikowe i wrzucał do Wisły. Zwykle robił to między Nowym Dworem Mazowieckim a twierdzą Modlin. Tą metodą chciał zdobyć władzę na Żoliborzu. W końcu sam znalazł się na celowniku.
Co prawda z Klifa wyszedł bez szwanku, ale nieco ponad dwa miesiące później, 13 sierpnia 2002 roku, został zastrzelony na stacji benzynowej. Odkurzał wówczas swoje bmw.
– Mieliśmy „Komandosa” cały czas pod obserwacją, więc szybko go zatrzymaliśmy – wspomina Marek Dyjasz, ówczesny szef Wydziału Zabójstw KSP. – Tłumaczyłem mu, że jeśli nie pójdzie z nami na współpracę, to nie gwarantuję mu długiego życia. Wiedział, że mu nie odpuszczą. Proponowałem mu nowe życie i ochronę, ale odmówił. Trzy miesiące później pojechałem – jak to mówiliśmy – na trupa, na stację benzynową przy Wale Miedzeszyńskim w Warszawie. Leżał martwy na trawniku.
Masakra w Klifie i zabójstwo „Komandosa” sprawiły, że „Mokotów” miał rzekomo wydać w rewanżu wyrok śmierci na „Szymona z Łomianek”.
– Ja się spotkałem z „Komandosem” i z osobami, które zginęły w Klifie. Spotkałem się z nimi mniej więcej pół godziny przed zabójstwem i wyszedłem z tego spotkania. Dlatego było takie przeświadczenie, że brałem w tym udział – wyjaśnia Szymon K.
– Pokazali mi film ze ślubu, na którym był „Szymon” – zeznawał przed warszawskim Sądem Okręgowym Andrzej K. „Koniu”, były członek grupy mokotowskiej. – Miałem zapisać się na siłownię, do której chodził „Szymon”, i go obserwować. Czy ćwiczy sam, czy z kimś. Kiedy i z kim. Po co? Nie pytałem, ale mogłem się domyślać, że chodzi o to, by „Szymona” uprowadzić albo zabić – dodaje skruszony gangster.
– Co do Szymona, to polowali